sobota, 4 lutego 2012

"I am happy because i am breathing"

I am happy because I am breathing… 
There is no such thing as unhappiness until one stops breathing. 

Zawdzięczam Ci życie. 
Nie ma nikogo innego, kto by tak skutecznie odciągnął mnie od popełnienia największej głupoty, na jaką tylko mogłam wpaść. 
Chcesz, opowiem Ci historię. Historię o uśmiechu, który uratował mi życie. 

Od małego byłam wyśmiewana. Tak, odkąd tylko pamiętam. 
Różne, mniej lub bardziej krzywdzące docinki pod moim i mojej rodziny adresem docierały do mnie z każdej strony – na podwórku, w przedszkolu, potem w szkole… - wszędzie i każdego dnia słyszałam, że jestem najgorszą osobą na całym świecie. 
Nie wiem, dlaczego tak było. Nikomu nie robiłam przecież krzywdy. Ja tylko chciałam bawić się… nie, ja tylko chciałam żyć sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadzając. 
Ale im bardziej uciekałam od źródła problemu, tym było gorzej. Zresztą… nie mogłam uciec od chodzenia do szkoły… 
W tamtym czasie byłam naprawdę naiwnym dzieckiem. Wciąż jestem, ale to inna sprawa. Istotne jest to, że wtedy wierzyłam, że jeśli ktoś – przykładowo koleżanka z klasy – zacznie ze mną rozmawiać, siadać w ławce, dzielić się kredkami… to oznacza to, że chce się ze mną kolegować. I za każdym razem boleśnie przekonywałam się, że jest inaczej. 
Kilka dni, czasem tygodni później bywałam świadkiem rozmowy na mój temat. Słyszałam, jak wypowiadają słowa, które wtedy znałam już na pamięć. 
„Gruba, brzydka (tu padało moje nazwisko, na dźwięk którego po dziś dzień krzywię się mimowolnie). Weź, nienawidzę jej. Jest beznadziejna.” 
Mój mały, dziecięcy świat zawalał się raz po raz… 
Miałam wrażenie, że to już nigdy się nie skończy… Zaczęłam myśleć, że ze mną faktycznie jest coś nie tak. Zaczęłam nienawidzić siebie i swojego ciała… myślałam, że to właśnie ono jest źródłem nienawiści, jaką kierują do mnie tamte dzieci. 
Chciałam zrobić coś, żeby wyglądać normalnie, jak wszyscy… żeby nikt nie wyśmiewał się z moich znamion i żeby absolutnie żadne dziecko nie uciekało ode mnie, krzycząc: Zaraza! Zaraza!, kiedy tylko przebierałam się na wf-ie… Bo tak mnie właśnie traktowano. Jak kogoś, do kogo nie powinno się zbliżać, kogo trzeba było się jakoś pozbyć. 
Jak? Ano, na przykład rzucając piłkami od koszykówki… albo, co bardziej bolesne, piłkami lekarskimi w głowę… 
Jednak z czasem przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś mnie bije i popycha… Z upływem lat zrozumiałam, że ani ja, ani wychowawca, ani moi rodzice nie są w stanie nic z tym zrobić… 
Coraz częściej słyszałam, że jestem tak straszna, że powinnam zniknąć. 
Chciałam zniknąć. Naprawdę. 
Szczególnie, kiedy odwrócił się ode mnie jedyny przyjaciel, jakiego miałam w klasie… Teraz wiem, że zrobił to, żeby jego samego nie spotkało to samo i nie mam mu tego za złe… ale wtedy, dla jedenastoletniej mnie, to była jedna z największych tragedii w moim krótkim, średnio radosnym życiu. Straciłam swoje jedyne oparcie w rówieśniku… 
Nie miałam nikogo, kto stanąłby po mojej stronie. Nie dziwię się. Nikt nie chciał skończyć jak ja – zawsze z boku, zawsze wyśmiewana, zawsze samotna… 
A kiedy wracałam ze szkoły, w której czułam się jak wyrzutek… 
Gdy tylko wychodziłam na dwór; ba, zanim jeszcze wyszłam z klatki… 
Było ich dwóch. Musieli mnie za coś szczerze nienawidzić… albo musieli znajdować wiele przyjemności w zadawaniu mi bólu różnego rodzaju. 
Byli o dwa lata starsi i sprytniejsi. Pojawiali się jak złe duchy – znikąd. I dręczyli jak złe duchy – nie dając spokoju i męcząc psychicznie. 
Oni także mówili, że lepiej by było, gdybym umarła… 

W czwartej klasie – mimo tego, że znalazłam się w innej szkole – nic się nie zmieniło. 
Może tylko zwiększyła się liczba fałszywych uśmiechów i szeptów za moimi plecami… a właściwie nie szeptów… bo ja wszystko słyszałam… wszystkie złe słowa, jakie o mnie mówili… 

„Brzydka kujonica. Zaraza taka jak ona powinna zniknąć” 
„Lepiej, żeby do nas nie podchodziła, jeszcze nas zarazi tym trądem.” 
„Albo brzydotą! Weź, ona jest obleśna...” 

Po tylu latach… to stało się naprawdę nie do zniesienia. 
Szczególnie, kiedy we wszystko wplątany został mój młodszy brat. 
Nie mogłam na to pozwolić. Chciałam go chronić za wszelką cenę. Nawet, jeśli to oznaczałoby moje zniknięcie. Być może wszystko to sobie wyolbrzymiłam… ale tego naprawdę było za wiele. Są granice tego, jak wiele dziecko tak wrażliwe i słabe jak ja, może znieść. 

To właśnie wtedy zaczęłam zastanawiać się, czy naprawdę lepiej będzie, jak umrę… 
Ta myśl została w mojej głowie i prześladowała mnie każdego dnia. Budziłam się z nią i zasypiałam. Myśl – prześladowca. 

Nie mam pojęcia, kiedy dowiedziałam się o tym, czym jest samobójstwo. Ale się dowiedziałam. I postanowiłam z tej wiedzy zrobić użytek. Nie miałam tylko pojęcia, jak. 

Czasami, kiedy nie chciałam, żeby moi rodzice zobaczyli, że znów płaczę (po tylu latach wciąż nie byli przyzwyczajeni do tego, że płaczę każdego dnia), zamykałam się w łazience, zabierając ze sobą moją ukochaną maskotkę – jedyną rzecz, do której mogłam się przytulić. 
To dawało mi chwilę odosobnienia i spokoju… 
Czasami, kiedy czekałam, aż moje czerwone od płaczu oczy znów wrócą do normalności, z nudów, a może i z ciekawości przeglądałam zawartość łazienkowych szafek. 
Któregoś dnia natrafiłam na żyletki. Wiedziałam, że są bardzo ostre i że mogę sobie nimi zrobić ogromną krzywdę… 
To zaczęło mnie pociągać. Chciałam zrobić sobie krzywdę. Taką ostateczną, żeby zniknąć… 

I próbowałam. Zamknięta w łazience, z żyletką nad nadgarstkiem… skąd wiedziałam, że to działa w ten sposób? 
Ach, wiem. Ktoś mi to pokazał. Pokazał mi, co powinnam zrobić mówiąc: tak, zrób to w ten sposób. W końcu znikniesz i będziemy mieć problem z głowy. 
Pamiętam, że słyszałam, że za popełnienie samobójstwa idzie się do piekła. Bałam się tego, oczywiście, że tak. Ale nie bardziej niż życia. 
Próbowałam każdego dnia, jednak coś mnie przed tym powstrzymywało. 
Ale ja i tak, każdego dnia, z uporem maniaka, siadałam na podłodze z żyletką w dłoni. 
Któregoś popołudnia skaleczyłam się tą żyletką. Ale tylko troszkę. 
Jeśli było coś, czego bałam się bardziej, niż życia… to był to ból fizyczny. Byłam do niego przyzwyczajona, oczywiście… ale bałam się go. 
To mnie wtedy uratowało. 

Jednak nigdy nie przestałam o tym myśleć na poważnie. 
Nigdy nie zniknęła moja samotność, mimo iż znalazłam przyjaciół… to znaczy, tak mi się wydawało. Bo nigdy, absolutnie nigdy nie otworzyłam się przed kimś zupełnie. 
Z pewnymi osobami… znam się już kilkanaście lat… i dopiero teraz, powolutku, zaczynam się otwierać… ale potrzebuję bliskości, a teraz, przez studia… nasze drogi się rozeszły i czasami trudno jest nam ze sobą porozmawiać… nie mówiąc już o spotykaniu się. 

Myślałam, że moim sposobem na samotność i na te smutne, wciąż powracające myśli o tym, że powinnam zniknąć… będzie znalezienie sobie hobby, które od A do Z wypełni mi czas. 
Znalazłam je. 
Zupełnym przypadkiem odnalazłam zespół… i fandom, który dawał mi siłę, której mi brakowało. Poznałam ludzi, którzy kochają to, co ja… ale którzy, przede wszystkim, akceptują i rozumieją mnie w każdym aspekcie. Dla kogo czuję się ważna już przez sam fakt, że istnieję. 
Poznałam też Ciebie. Nie bezpośrednio, bo nigdy nie było… i pewnie nigdy nie będzie nam się dane spotkać… ale poznałam Twój głos, Twój uśmiech… i Twoje słowa, które zapamiętałam i przykleiłam na ścianie, żeby udowadniały mi każdego dnia, jak ważne jest, żebym żyła. 
Działało. Dopóki nie przestałam zwracać na nie uwagi. 

Tyle rzeczy mnie nagle przytłoczyło… Ojciec, który był dla mnie zawsze wzorem i oparciem… w jeden wieczór stał się kimś, kto stracił moje zaufanie. 
Zostałam daleko od moich wieloletnich przyjaciół… od przyjaciela, który wiedział, czego potrzebuję, żeby się odstresować i wyładować swoją frustrację. 
Znalazłam się w nowym miejscu, z nowymi ludźmi. 
Byłam przerażona. Bo boję się obcych ludzi. Odkąd każda obca osoba okazywała się później prześladowcą… strasznie się ich boję. 
Nie znaczy to, że nie mam tu nikogo, komu mogę zaufać. Mam. ELFy. Kocham je i dziękuję im za to, że są, ale… 
Nie byłam w stanie im powiedzieć w wystarczająco dobitny sposób, że zaczynam czuć się beznadziejnie obco. Że męczą mnie nawet marzenia związane z byciem ELFem. 
Kiedy opowiadały o czymś… czułam, że serce za chwilę przestanie mi bić. Nie chciałam tego słuchać, ale przecież nie mogłam im powiedzieć, że mnie to boli. Bo to by było bez sensu. Uśmiechałam się więc i robiłam dobrą minę do złej gry. 
W tym jestem mistrzem. 
Ale było coraz gorzej. 
W dodatku moje studenckie życie zwyczajnie zaczęło mnie męczyć. 

Nie miałam ochoty wstawać z łóżka. Zawijałam się pod kocyk, i po prostu sobie leżałam. 
Nie miało dla mnie sensu… zupełnie nic. Czułam się tak, jakbym została sama na świecie. 
Jednak coś, każdego dnia, kazało mi włączać komputer… i przeglądnąć choć kilka Twoich zdjęć. 
Patrząc na siebie zbierałam wszystkie moje siły… i wychodziłam na zewnątrz. Tylko na moment… ale dla mnie to i tak był ogromny sukces. 
Ale to codzienne „doHeechulowywanie się” samymi zdjęciami… przestało mi pomagać. 
Zachłannie i łapczywie oglądałam wszystkie programy i dramy z Tobą, jakie tylko wpadły w moje ręce. W rezultacie na moment wracałam do normalnego życia… 
By potem zupełnie się załamać. 
Nie wiem, dlaczego tak się stało. Nie mam pojęcia, co sprawiło, że coś we mnie pękło tak ostatecznie… 
Myśli o samobójstwie, po kilku latach nieobecności, wróciły do mnie jak bumerang, ale ze zdwojoną siłą. 
Pisałam o tym, że czuję się źle, tu i tam rzucałam, że chciałabym umrzeć… Nikt tego nie zauważał… a potem… nikt nie brał tego na poważnie. Bo i ja nie sądziłam, że jednak… 
Że tym razem faktycznie znów spróbuję. 

Trudno jest mi powiedzieć, dlaczego chciałam to zrobić. Może... zwyczajnie pragnęłam przestać istnieć, przestać czuć, że nic nie ma sensu? 
Ale, na całe szczęście, miałam Ciebie. Twój głos, który delikatnie, ale uporczywie wydostawał mnie z moich lęków. Przeważnie. 

Ale potem, z dnia na dzień poczułam się zupełnie niezauważalna. Osoby, z którymi byłam blisko na uczelni nie zainteresowały się tym, że nie chodzę na zajęcia już drugi tydzień. ELFy… nie wiem, czy im o tym mówiłam. Ale odwiedzały mnie… tylko, że ja przy nich udawałam. Że jeszcze nie jest tak tragicznie i że dobrze się trzymam. Śmiałam się razem z nimi i wygłupiałam… wciąż jednak mając świadomość… że to prawdopodobnie jedne z naszych ostatnich spotkań. 
Chciałam, żeby pamiętały mnie jako radosną osobę. 

Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam jak to się stało, że zdobyłam te tabletki. Nie chcę tego pamiętać, żebym znów, przypadkiem, nie wpadła na to znowu… 

Dzień, w którym ostatecznie miałam powiedzieć sobie i światu: żegnaj… to musiał być weekend. Tylko wtedy mojej współlokatorki nie było w akademiku… czekałam. 
Działałam jak jakaś maszyna; jak robot zaprogramowany do autodestrukcji. 

Moje dłonie są małe. Ale mimo to zmieściły wszystkie tabletki. 
Patrzyłam na nie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co stanie się ze mną, kiedy znajdą się w moim organizmie. 
Ale tym razem nie było niczego, co mogłoby mnie powstrzymać. 
Włączyłam radio, żeby muzyka zagłuszyła moje wątpliwości. 

Chciałam tylko sprawdzić, która godzina. 

Być może Ty nie wierzysz w cuda… ale ja… nie umiem w nie nie wierzyć. 
W momencie, w którym spojrzałam na ekran telefonu… w radio puścili „Chobyeol”. 
Patrzyłam na ekran telefonu, z którego spoglądałeś na mnie, tak łagodnie uśmiechnięty i słuchałam Twojego pięknego, mocnego głosu… 
I wtedy przypomniałam sobie o zdaniu, które wisiało tuż nade mną. 

I am happy because I am breathing… 
There is no such thing as unhappiness until one stops breathing.

W pośpiechu pozbyłam się wszystkich tabletek, wciąż mając w głowie Twój uśmiech. 

To dzięki Tobie wciąż oddycham. 
Więc jeśli kiedykolwiek w siebie zwątpisz… zwróć się do mnie. 
Udowodnię Ci, że masz uśmiech i głos, które ratują. 
Dziękuję Ci za to. 
Za to, że jesteś moim cudem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy