Oparci
o drewnianą barierkę, pochyleni nad przepływającym strumykiem, z uśmiechem na
ustach wsłuchiwali się w jego szum. Ciepłe słońce radośnie świeciło im nad
głowami, powolutku przesuwając się po bezchmurnym niebie.
—
Tak się zastanawiam — odezwał się mężczyzna o delikatnej posturze i włosach w
kolorze głębokiej czerni — jak myśmy się w ogóle poznali… próbuję to sobie
przypomnieć i nic. I ciągle tylko mam wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze.
Ale tak przecież nie jest. Kiedyś przecież musiał być dzień, w którym
spotkaliśmy się po raz pierwszy, prawda? Pamiętasz coś? Cokolwiek?
—
Owszem — odpowiedziała mu jasnowłosa, niska kobieta, uśmiechając się zagadkowo.
— Wtedy też było tak ładnie jak dziś. Tak ładnie, tak jasno, tak ciepło… tylko
sceneria nieco się różniła. I przede wszystkim… — zrobiła krótką pauzę — to
było we śnie.
Śnił o jakimś
dużym, przestronnym miejscu. Stał gdzieś sam i obserwował, jak mijają go ludzie
o nieznanych mu twarzach. Czuł się odrobinę skołowany i niesamowicie samotny. Z
całego serca pragnął mieć przy sobie kogoś, z kim będzie mógł cieszyć się
piękną pogodą i spacerem po tej ogromnej, otwartej przestrzeni.
Wziął głęboki
wdech i ruszył przed siebie, rozglądając się dookoła. Wyglądało to na jakiś
park rozrywki, do którego przez przypadek właśnie wszedł.
W oddali dostrzegł niewielki oszklony budynek.
Niewiele myśląc, postanowił się tam udać.
Kiedy przystanął
przed jednym z okien, w jego odbiciu dostrzegł, że stoi za nim niewysoka
kobieta o długich, jasnych włosach i słodkim, delikatnym uśmiechu. Chwilę potem
zauważył u niej coś jeszcze. Coś na kształt niewielkich, kryształowych skrzydełek,
które chwilę później zadźwięczały jak dzwoneczki poruszane przez wiatr i zanim
zdążył się odwrócić, tajemniczej postaci już nie było.
Mężczyzna niespecjalnie
się tym przejął i już chwilę później znalazł się po drugiej stronie budynku.
Teraz znajdował się na jakimś stadionie; w dłoni trzymał bilecik z numerem
siedzenia. Odnalezienie odpowiedniego miejsca nie zajęło mu dużo czasu.
Zanim usiadł ktoś
pchnął go niechcący na barierkę. Jęknął z bólu, po czym podniósł wzrok. Jego
oczy zetknęły się z jasnymi tęczówkami należącymi do tej samej kobiety, którą spotkał
przy oszklonym budynku.
Była piękna.
Południowe słońce doskonale oświetlało jej drobną postać, a jasne włosy mieniły
się tysiącami odcieni. Pełne, jasnoróżowe wargi rozciągały się w przyjaznym,
zachęcającym uśmiechu. Miała w sobie coś takiego, że nie potrafił oderwać od
niej wzroku.
— Nie masz skrzydełek — wypalił
nagle.
— Nie mam? — zapytała. Zastanawiał
się czy kobieta przypadkiem nie ma go za idiotę i nie śmieje się z niego w
duchu.
— Nie — potwierdził, na co ona
sięgnęła ręką do swoich pleców.
— Och, no tak — zaśmiała się i
wskazała na puste krzesełko obok siebie. — To chyba twoje miejsce…
Zerknął na swój bilecik.
— Rzeczywiście.
— Ach, już pamiętam — uśmiechnął się i
stanął tuż za nią. Powolutku odgarnął jej włosy z ramion i ułożył je na plecach
— ale potem… spotykaliśmy się już w rzeczywistości, prawda?
Nie odpowiedziała mu, pogładziła jedynie
jego dłoń, która spoczęła na jej talii.
Pojawiała się zawsze, gdy jej
potrzebował. Spotykał ją za każdym razem, kiedy tylko pomyślał, że dobrze
byłoby ją zobaczyć. Nigdy nie pytał, skąd wiedziała, kiedy przyjść, a ona także
nigdy mu tego nie tłumaczyła. Brał to po prostu za zrządzenie losu, a po jakimś
czasie nawet za przeznaczenie, dbające o to, by mogli się widywać.
Uwielbiali spacery. Kochali pojawiać
się w miejscach wypełnionych kolorami natury. Lubili czuć się częścią harmonii
świata; lubili sami tę harmonię tworzyć, splatając swoje dłonie i wymieniając
uśmiechy ze słońcem. Obserwować Księżyc wędrujący po nocnym niebie. Zdradzać najgłębsze
sekrety pośród krzewów dzikich róż.
Nie znałby tego świata, gdyby nie
ona. Był jej za to wdzięczny. Dzięki niej wszystkie dni zdawały się być
magicznie, czarodziejsko piękne. Tak, jakby była czarodziejką, tajemniczymi
zaklęciami upiększającą jego życie.
Najpiękniej wyglądała, gdy zbierała
kwiaty, tonąc między tysiącami wielobarwnych płatków i wysokich traw. Mógł na
nią patrzeć godzinami i nigdy nie miałby jej dość. Jej widoku, charakterystycznego
delikatnego zapachu i ciepła jej malutkich, filigranowych dłoni.
Czasem podchodził do niej i z całą
prostotą zamykał ją w swoich ramionach, by tylko poczuć na sobie jej oddech i
by odrobina tej magii spłynęła również na niego. Zazwyczaj nie mówił nic,
czasem tylko nucił pod nosem jakąś melodię, gdy został o to poproszony.
Czuł się jakby miał cały
wszechświat w swoich ramionach. Malutki, wspaniały wszechświat spoczywający w
oczach ukochanej kobiety.
— Jesteś moją
jasnowłosą wróżką —
wyszeptał jej nad ucho któregoś wieczora, gdy zachwycony światłem księżyca
przemykającym po jej odsłoniętych ramionach, przyciągnął ją do siebie i zasypał
pocałunkami — ważniejszą niż
Dzwoneczek dla Piotrusia Pana.
Roześmiała się wdzięcznie, mocno się w niego
wtulając i przypominając sobie tamten moment.
—
Wróżką? — zapytała i zerknęła na swoje plecy. — Ale zobacz, nie mam wróżkowych skrzydełek…
—
Nie szkodzi — odrzekł, uśmiechając się delikatnie — wyglądasz jak wróżka —
mężczyzna milczał przez chwilę, słuchając szumu strumienia i wpatrując się w
odbijające się w jego tafli niebo. — Wiesz, tak sobie myślę… może ty faktycznie
jesteś jedynie wróżką, czarującą mi te wszystkie wspaniałe sny, w których
jestem tak bardzo z tobą szczęśliwy… może to też jest jeden z nich, a ja zaraz
się obudzę i będę tęsknił za twoją obecnością…
Kiedy
wspięła się na palce i złożyła na jego policzku delikatny pocałunek miał wrażenie,
że słyszał przez moment trzepotanie skrzydełek brzmiących odrobinę jak dzwonki
delikatnie poruszane przez wiatr.
—
Może – szepnęła tajemniczo, spoglądając w jego oczy.