poniedziałek, 25 marca 2013

Rozmowa

Raz na jakiś czas trzeba napisać coś o sobie i dla siebie. Choć nie do końca...

*


Kocham spoglądać na ciebie gdy piszesz. Nawet, jeśli nie rozumiem ani słowa, które stawiasz w swoim tak pięknie szeleszczącym, ojczystym języku. Godzinami mógłbym przyglądać się, jak lekko pochylona i z odrobinę przymkniętymi powiekami całą swoją uwagę zdajesz się poświęcać każdemu zdaniu wypływającego spod twoich malutkich, zgrabnych palców. I czasami tak robię. Po prostu stoję tuż za tobą, oparty o jedyną ścianę, która nie jest w pełni zapełniona półkami na książki i chłonę ciebie wzrokiem, taką piękną, drobną i eteryczną. Staram się nie ruszać nawet o milimetr, bojąc się, że zostaniesz mi za chwilę odebrana przez tobie tylko znane światy.


Gdybyś tylko wiedział, że jesteś w każdej literze, którą ostrożnie stawiam obok poprzednich, będąc ich ukrytym sensem i dosłownym znaczeniem… gdybyś tylko potrafił zniszczyć barierę języka, który dzieli cię od poznania największej z moich tajemnic… odkryłbyś, jak wiele z ciebie oddycha w każdym z wersów i jak wiele cząstek ciebie w nich umiera cicho posłuszne moim rozkazom.
Gdybyś tylko wiedział, że buduję i burzę wszystko twoje…


Zdarza mi się myśleć, że jesteś obca memu sercu. Zwłaszcza wtedy, gdy przynoszę ci kolejny kubek herbaty intensywnie pachnącej jaśminem i odbierasz go ode mnie, z nieobecnym, jakby szaleńczym uśmiechem na ustach, rzucając w eter ciche „dziękuję”, jakby nie było skierowane do mnie, lecz do kogoś, o kogo istnieniu wiesz tylko ty. Zmieszany wpatruję się wtedy w ciebie, nie do końca rozumiejąc czy to tylko złudzenie, czy rzeczywiście dzielą nas niewidzialne drzwi, których żadne z nas nie jest w stanie otworzyć. A ty zdajesz się tego nie widzieć, raz po raz stukając w kwadraciki na klawiaturze i parząc sobie język zbyt gorącym napojem, o schłodzeniu którego znów zapomniałem. Ale nic nie mówisz. Bo to trochę tak, jakbym nie istniał, gdy tworzysz.


To tak jakby było ciebie dwóch. Jeden – ten realny, którego głos słyszę tuż nad głową, którego zapach czuję w każdym zakamarku mieszkania i drugi – mieszkający tylko za zasłoną słów i tylko tam dla mnie żyjący. A mimo wszystko jesteś to wciąż jeden i ten sam ty, którego kocham i którego próbuję przekazać innym, by także poznali cię takim, jakiego cię widzę i jakim dla mnie jesteś. A także po to, by zapisać cię na przekór pamięci, która stanowczo nie chce zapisać mi ciebie na ściankach umysłu. Chcę byś był – obok mnie i we mnie; wewnątrz, na zewnątrz; w rzeczywistości i fikcji; wszędzie. Abym mogła pamiętać, gdy zapomnę. Żywić się tobą gdy jesteś i gdy znikasz, by nie tęsknić… już nigdy nie usychać z tej głupiej tęsknoty za twymi oczami…


Boję się cieni mieszkających w twoim sercu, wszystkich tych odcieni szarości, które migoczą w twoich oczach, skraplają się we łzach spływających ci po policzkach i odcinają ci drogę do całej radości, jaką przynosi ci twoje pisanie. Boję się, bo nie znam leku na ten smutek, nie mogę odebrać go od ciebie jedynie pocałunkiem, wziąć na siebie ciepłym uściskiem ramion. Lękam się, że w końcu zabierze mi ciebie całą; drżę o to, że pochłonie cię drobinka po drobince i nawet nie zauważę jak sama mi siebie powolutku odbierasz, tonąc powoli w swoim smutku.


Nawet nie wiesz, jak dobrze jest mieć cię obok gdy znikają wszystkie moje Słowa i gdy świat wydaje mi się wtedy tak przerażająco obcy. Jak cudownie jest posiadać na wyłączność twój pokrzepiający, jasny uśmiech; wszystkie zmarszczki wokół radosnych, błyszczących oczu.
Nie wiesz o tym, ponieważ jeszcze nie umiem ci tego powiedzieć. Mam jednak wrażenie, że wcale nie muszę się odzywać, byś odgadł moje myśli. Pewnie dlatego tak lekko, bez żadnego najcichszego nawet słowa sprzeciwu pozwalasz mi zanurzać dłonie w twoich gęstych włosach, raz po raz delikatnie je przeczesywać i powoli skręcać w loki. W dziesiątki sprężystych, intensywnie czarnych loków. A gdy spoglądam na ciebie, tak anielsko wręcz pięknego wypełnia mnie chęć zapamiętania cię słowami; cała moja wcześniejsza niemoc znika pokonana siłą twojego spojrzenia.


Uzależniłem się od spoglądania na ciebie z góry, gdy podbiegasz do mnie nagle, zrywając się z krzesła, nie mogąc unieść odpowiedzialności za szereg zdań intensywnie wyrytych na kartach papieru i gdy wtulasz się we mnie z całą swoją mocą, drżące palce zaciskając na bluzie w okolicy krzyża. Niemo błagając, bym zdjął z ciebie część ciężaru, który sprawia, że dyszysz ciężko, wprowadzając moje ciało w naprawdę dziwny stan. Kiedy tak przylegasz do mnie, nie mogąc złapać tchu, niemal opętana przez tysiące swoich historii wreszcie czuję, że nieodwracalnie uczyniłaś mnie niezbędną częścią siebie. Zdejmuję wtedy ciężar skrzydeł z twoich barków, zakładam na siebie, wzlatuję i gnam… byś tylko mogła przez chwilę odpocząć. A gdy już dasz odetchnąć swemu sercu, znów pochylisz się nad biurkiem, wyciągniesz dłonie przed siebie i zaczniesz tworzyć magię, o której mi później opowiesz.


Twoja obecność jest moim Natchnieniem. Gdyby nie ty, już dawno porzuciłabym przelewanie swoich myśli na papier, zapomniałabym o tym, jak wspaniała kraina cudowności otwiera się przede mną za każdym razem, gdy zaczynam zapełniać kartkę wyrazami pełnymi różnorodnych znaczeń. A każda z nich nosi twoje imię, naznaczona przeze mnie pieczęcią twej duszy. I tak jest najpiękniej – kiedy mam cię tu i mam cię też tam i oddychasz się, uśmiechasz i żyjesz tylko dla mnie.


Przy tobie nauczyłem się jak bardzo można za kimś tęsknić. Nawet nie zauważyłem momentu, w którym zacząłem potrzebować twojej nieustannej obecności w moim życiu i cenić każdą sekundę, jaką razem spędzamy. A już na pewno nie zorientowałem się, kiedy zacząłem kochać obraz tej piszącej ciebie. Nie tej robiącej mi śniadanie, śpiewającej przy sprzątaniu albo zasypiającej u mego boku ani nawet tak rozkosznie delikatnej, wiotkiej ciebie gdy kochamy się w noce szumiące deszczem. Ale właśnie tą ciebie, która nie jest z tego świata, a mimo to należy do mnie. Jesteś piękna i tajemnicza. Odkryta przeze mnie i jednocześnie wciąż pełna nieodsłoniętych zakamarków. To tylko sprawia, że wciąż mi ciebie mało. I chcę cię poznawać aż uda mi się zdobyć cię w całości.


Uwielbiam czuć na sobie twój wzrok sprawiający, że raz po raz przeszywa mnie seria dreszczy po brzegi wypełnionych przyjemnością. Uwielbiam czekać aż  podejdziesz do mnie, zniecierpliwiony moją bezczynnością, złakniony mojego zapachu i moich pieszczot. Uwielbiam to wszystko i żadne słowa nigdy nie zastąpią mi delikatnego, ciepłego dotyku twoich dużych dłoni ani nie oddadzą słodyczy i miękkości twoich warg, muśnięciami znaczących moją skórę.
Próbować opisać cię… to jak mierzyć się z niemożliwym. Mogłabym zapełnić tobą tysiące ksiąg i wciąż żadne ze zdań nie byłoby w stanie oddać wszystkich twoich odcieni. Jestem więc skazana na wieczne poszukiwanie wyjątkowych zbitek wyrazów, które wystarczająco oddałyby Ideał Stworzenia, jakim jest twoje istnienie. Jak rozbitek na morzu bez początku i końca.


Mój świat zatrzymuje się na moment, gdy zamykasz oczy, plecy układasz na oparcie krzesła a różane, pełne wargi przytykasz do krawędzi swojej ulubionej, szafirowo niebieskiej filiżanki, w której wciąż paruje zaparzona przeze mnie herbata. Spokojnie i bez pośpiechu upijasz niewielki łyk, a ja wiem, że tak naprawdę smakujesz nowej opowieści, tańczącej ci od dłuższej chwili przed oczami. Pijesz herbatę, a ja niemal czuję jak pomimo zewnętrznego spokoju ze wszystkich sił próbujesz opanować wszechogarniającą cię ekscytację. I czekam na moment, który z pewnością za chwilę nastąpi; drobny gest, na który potrafię czekać tak długo jak ty oczekujesz aż twoi bohaterowie obdarzą cię kolejną ze swoich historii.
W końcu nadchodzi ten czas – odwracasz się do mnie nagle, z tęczówkami mieniącymi się wielością barw i uśmiechem jaśniejszym od słońca, które oświetla twoją jasną skórę  a ja skamieniały czekam tylko na to jedno słowo, które wypowiesz za sekundę i które będzie dla mnie znaczyło, że od teraz przez dłuższy czas będę sługą i muzą; pomocą i natchnieniem.
- Herbaty – szepczesz cichutko, wyciągając ku mnie dłonie. Chwytam filiżankę, która się w nich znajduje i wiem, że to tylko twój mały, uroczy pretekst do tego, by zmusić mnie do bycia przy tobie.
Nie musisz szukać pretekstów, bo ja i tak nie zamierzam cię opuszczać. Ani dziś, ani jutro, ani przez resztę mojego życia.


Powiedz mi, jakie to uczucie obserwować mnie przez cały ten czas, kiedy siedzę obrócona o ciebie plecami i skupiona jestem jedynie na światach, które kręcą się wokół mnie? Czy nie dopada cię znużenie po tych wszystkich latach trwania u mego boku?
Czasami zjawia się u mnie ogromne poczucie winy i chciałabym wtedy raz na zawsze skończyć z pisaniem, móc poświęcić każdą drobinkę czasu na bycie dla ciebie. Ale potem, tak jak ty zasypujesz mnie pocałunkami, tak samo obsypywana jestem deszczem opadającym z chmur Natchnienia. I nie potrafię mu się oprzeć tak samo, jak nie umiem przejść obojętnie obok twojego uśmiechu. A ty zdajesz się to rozumieć i pozwalasz mi trwać w tym moim wyimaginowanym światku.


Raz na jakiś czas, kiedy nie patrzysz, również chwytam za kartkę i coś do pisania i tak jak ty, spokojnie pływając po moim własnym oceanie słów, na mojej małej łódeczce z muzyki, powolutku opisuję wszystko, co tylko jestem w stanie opisać o moich uczuciach do ciebie. Wtedy najlepiej rozumiem twoją potrzebę zapisania wszystkiego na czymś trwalszym niż pamięć.


Zawsze zapominam, że przecież też jesteś artystą. Uświadamiasz mi to pięknie, gdy przychodzisz do mojego małego pokoiku zapełnionego książkami i wręczasz mi kolejną z piosenek, do których napisałeś tekst. Jesteś wtedy tak rozkosznie podekscytowany i widzę, że nie możesz doczekać się momentu, w którym podzielę się z tobą swoją opinią.
Nie zdarzyło się jeszcze, by któraś z tych melodii nie dotarła do mojego serca i nie tchnęła w moją duszę nowych cudowności, kolejnych wspaniałych cząstek ciebie do opisania.


Kocham również te dni, w których okrągła tarcza Księżyca spogląda przez nasze okna. Przychodzisz wtedy do mnie, łasząc się jak kotka, szepcząc, że jest pełnia i że jesteś teraz tylko dla mnie. Bo podczas pełni nie możesz pisać.
Nie masz pojęcia, jak bardzo pokochałem pełnie Księżyca, od kiedy cię znam.


Każdego miesiąca, podczas pełni, nie potrafię zapisać nawet jednego zdania mimo, iż zbierają się we mnie i błagają o to, by nadać im widzialną formę. Ale ja nie potrafię. Biegnę wtedy do ciebie, który na mnie czekasz…
I wtedy wszystkie słowa wymieniam na pieszczoty.


Ale najbardziej na świecie uwielbiam ciebie kończącą swój kolejny tekst. Przecierasz wtedy zmęczone oczy, poklepujesz się delikatnie po policzkach i ziewając przeciągle prawie po omacku szukasz drogi do naszej sypialni, w której czekam na ciebie z szeroko otwartymi ramionami. Cichutko wsuwasz się wtedy pod chłodny materiał pościeli i mrucząc do mnie coś niezrozumiałego, po prostu zasypiasz w moim uścisku, pochłaniając moje ciepło, w zamian ofiarując swoje. Wpatruję się w ciebie przez moment, spoglądając na twoje śliczne, długie i jasne rzęsy i na odrobinę spierzchnięte usta. Śpiewam ci wtedy do snu, a ty w końcu, po wielu niespokojnych godzinach potyczek ze słowami, zaczynasz oddychać miarowo i swobodnie, wciąż ciasno do mnie przylegając.
A kiedy się obudzisz, spojrzysz na mnie z miłością i oznajmisz, że oto wczorajszej nocy powstał kolejny tekst o mnie.

Obserwatorzy