poniedziałek, 14 października 2013

Wróżka

Ja... nie wiem. Ten tekst chyba nie powinien był powstać w takiej formie. Ale powstał. Zatem... będzie mi miło, jeśli ktoś przeczyta i podzieli się wrażeniami czy coś takiego.




Oparci o drewnianą barierkę, pochyleni nad przepływającym strumykiem, z uśmiechem na ustach wsłuchiwali się w jego szum. Ciepłe słońce radośnie świeciło im nad głowami, powolutku przesuwając się po bezchmurnym niebie.
— Tak się zastanawiam — odezwał się mężczyzna o delikatnej posturze i włosach w kolorze głębokiej czerni — jak myśmy się w ogóle poznali… próbuję to sobie przypomnieć i nic. I ciągle tylko mam wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. Ale tak przecież nie jest. Kiedyś przecież musiał być dzień, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy, prawda? Pamiętasz coś? Cokolwiek?
— Owszem — odpowiedziała mu jasnowłosa, niska kobieta, uśmiechając się zagadkowo. — Wtedy też było tak ładnie jak dziś. Tak ładnie, tak jasno, tak ciepło… tylko sceneria nieco się różniła. I przede wszystkim… — zrobiła krótką pauzę — to było we śnie.


Śnił o jakimś dużym, przestronnym miejscu. Stał gdzieś sam i obserwował, jak mijają go ludzie o nieznanych mu twarzach. Czuł się odrobinę skołowany i niesamowicie samotny. Z całego serca pragnął mieć przy sobie kogoś, z kim będzie mógł cieszyć się piękną pogodą i spacerem po tej ogromnej, otwartej przestrzeni.
Wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie, rozglądając się dookoła. Wyglądało to na jakiś park rozrywki, do którego przez przypadek właśnie wszedł.
 W oddali dostrzegł niewielki oszklony budynek. Niewiele myśląc, postanowił się tam udać.
Kiedy przystanął przed jednym z okien, w jego odbiciu dostrzegł, że stoi za nim niewysoka kobieta o długich, jasnych włosach i słodkim, delikatnym uśmiechu. Chwilę potem zauważył u niej coś jeszcze. Coś na kształt niewielkich, kryształowych skrzydełek, które chwilę później zadźwięczały jak dzwoneczki poruszane przez wiatr i zanim zdążył się odwrócić, tajemniczej postaci już nie było.
Mężczyzna niespecjalnie się tym przejął i już chwilę później znalazł się po drugiej stronie budynku. Teraz znajdował się na jakimś stadionie; w dłoni trzymał bilecik z numerem siedzenia. Odnalezienie odpowiedniego miejsca nie zajęło mu dużo czasu.
Zanim usiadł ktoś pchnął go niechcący na barierkę. Jęknął z bólu, po czym podniósł wzrok. Jego oczy zetknęły się z jasnymi tęczówkami należącymi do tej samej kobiety, którą spotkał przy oszklonym budynku.
Była piękna. Południowe słońce doskonale oświetlało jej drobną postać, a jasne włosy mieniły się tysiącami odcieni. Pełne, jasnoróżowe wargi rozciągały się w przyjaznym, zachęcającym uśmiechu. Miała w sobie coś takiego, że nie potrafił oderwać od niej wzroku.
— Nie masz skrzydełek — wypalił nagle.
— Nie mam? — zapytała. Zastanawiał się czy kobieta przypadkiem nie ma go za idiotę i nie śmieje się z niego w duchu.
— Nie — potwierdził, na co ona sięgnęła ręką do swoich pleców.
— Och, no tak — zaśmiała się i wskazała na puste krzesełko obok siebie. — To chyba twoje miejsce…
Zerknął na swój bilecik.
— Rzeczywiście.


— Ach, już pamiętam — uśmiechnął się i stanął tuż za nią. Powolutku odgarnął jej włosy z ramion i ułożył je na plecach — ale potem… spotykaliśmy się już w rzeczywistości, prawda?
Nie odpowiedziała mu, pogładziła jedynie jego dłoń, która spoczęła na jej talii.


Pojawiała się zawsze, gdy jej potrzebował. Spotykał ją za każdym razem, kiedy tylko pomyślał, że dobrze byłoby ją zobaczyć. Nigdy nie pytał, skąd wiedziała, kiedy przyjść, a ona także nigdy mu tego nie tłumaczyła. Brał to po prostu za zrządzenie losu, a po jakimś czasie nawet za przeznaczenie, dbające o to, by mogli się widywać.

Uwielbiali spacery. Kochali pojawiać się w miejscach wypełnionych kolorami natury. Lubili czuć się częścią harmonii świata; lubili sami tę harmonię tworzyć, splatając swoje dłonie i wymieniając uśmiechy ze słońcem. Obserwować Księżyc wędrujący po nocnym niebie. Zdradzać najgłębsze sekrety pośród krzewów dzikich róż.
Nie znałby tego świata, gdyby nie ona. Był jej za to wdzięczny. Dzięki niej wszystkie dni zdawały się być magicznie, czarodziejsko piękne. Tak, jakby była czarodziejką, tajemniczymi zaklęciami upiększającą jego życie.

Najpiękniej wyglądała, gdy zbierała kwiaty, tonąc między tysiącami wielobarwnych płatków i wysokich traw. Mógł na nią patrzeć godzinami i nigdy nie miałby jej dość. Jej widoku, charakterystycznego delikatnego zapachu i ciepła jej malutkich, filigranowych dłoni.
Czasem podchodził do niej i z całą prostotą zamykał ją w swoich ramionach, by tylko poczuć na sobie jej oddech i by odrobina tej magii spłynęła również na niego. Zazwyczaj nie mówił nic, czasem tylko nucił pod nosem jakąś melodię, gdy został o to poproszony.

Czuł się jakby miał cały wszechświat w swoich ramionach. Malutki, wspaniały wszechświat spoczywający w oczach ukochanej kobiety.

Jesteś moją jasnowłosą wróżką — wyszeptał jej nad ucho któregoś wieczora, gdy zachwycony światłem księżyca przemykającym po jej odsłoniętych ramionach, przyciągnął ją do siebie i zasypał pocałunkami —  ważniejszą niż Dzwoneczek dla Piotrusia Pana.


Roześmiała się wdzięcznie, mocno się w niego wtulając i przypominając sobie tamten moment.
— Wróżką? — zapytała i zerknęła na swoje plecy. — Ale zobacz, nie mam wróżkowych skrzydełek…
— Nie szkodzi — odrzekł, uśmiechając się delikatnie — wyglądasz jak wróżka — mężczyzna milczał przez chwilę, słuchając szumu strumienia i wpatrując się w odbijające się w jego tafli niebo. — Wiesz, tak sobie myślę… może ty faktycznie jesteś jedynie wróżką, czarującą mi te wszystkie wspaniałe sny, w których jestem tak bardzo z tobą szczęśliwy… może to też jest jeden z nich, a ja zaraz się obudzę i będę tęsknił za twoją obecnością…
Kiedy wspięła się na palce i złożyła na jego policzku delikatny pocałunek miał wrażenie, że słyszał przez moment trzepotanie skrzydełek brzmiących odrobinę jak dzwonki delikatnie poruszane przez wiatr.
— Może – szepnęła tajemniczo, spoglądając w jego oczy.

poniedziałek, 25 marca 2013

Rozmowa

Raz na jakiś czas trzeba napisać coś o sobie i dla siebie. Choć nie do końca...

*


Kocham spoglądać na ciebie gdy piszesz. Nawet, jeśli nie rozumiem ani słowa, które stawiasz w swoim tak pięknie szeleszczącym, ojczystym języku. Godzinami mógłbym przyglądać się, jak lekko pochylona i z odrobinę przymkniętymi powiekami całą swoją uwagę zdajesz się poświęcać każdemu zdaniu wypływającego spod twoich malutkich, zgrabnych palców. I czasami tak robię. Po prostu stoję tuż za tobą, oparty o jedyną ścianę, która nie jest w pełni zapełniona półkami na książki i chłonę ciebie wzrokiem, taką piękną, drobną i eteryczną. Staram się nie ruszać nawet o milimetr, bojąc się, że zostaniesz mi za chwilę odebrana przez tobie tylko znane światy.


Gdybyś tylko wiedział, że jesteś w każdej literze, którą ostrożnie stawiam obok poprzednich, będąc ich ukrytym sensem i dosłownym znaczeniem… gdybyś tylko potrafił zniszczyć barierę języka, który dzieli cię od poznania największej z moich tajemnic… odkryłbyś, jak wiele z ciebie oddycha w każdym z wersów i jak wiele cząstek ciebie w nich umiera cicho posłuszne moim rozkazom.
Gdybyś tylko wiedział, że buduję i burzę wszystko twoje…


Zdarza mi się myśleć, że jesteś obca memu sercu. Zwłaszcza wtedy, gdy przynoszę ci kolejny kubek herbaty intensywnie pachnącej jaśminem i odbierasz go ode mnie, z nieobecnym, jakby szaleńczym uśmiechem na ustach, rzucając w eter ciche „dziękuję”, jakby nie było skierowane do mnie, lecz do kogoś, o kogo istnieniu wiesz tylko ty. Zmieszany wpatruję się wtedy w ciebie, nie do końca rozumiejąc czy to tylko złudzenie, czy rzeczywiście dzielą nas niewidzialne drzwi, których żadne z nas nie jest w stanie otworzyć. A ty zdajesz się tego nie widzieć, raz po raz stukając w kwadraciki na klawiaturze i parząc sobie język zbyt gorącym napojem, o schłodzeniu którego znów zapomniałem. Ale nic nie mówisz. Bo to trochę tak, jakbym nie istniał, gdy tworzysz.


To tak jakby było ciebie dwóch. Jeden – ten realny, którego głos słyszę tuż nad głową, którego zapach czuję w każdym zakamarku mieszkania i drugi – mieszkający tylko za zasłoną słów i tylko tam dla mnie żyjący. A mimo wszystko jesteś to wciąż jeden i ten sam ty, którego kocham i którego próbuję przekazać innym, by także poznali cię takim, jakiego cię widzę i jakim dla mnie jesteś. A także po to, by zapisać cię na przekór pamięci, która stanowczo nie chce zapisać mi ciebie na ściankach umysłu. Chcę byś był – obok mnie i we mnie; wewnątrz, na zewnątrz; w rzeczywistości i fikcji; wszędzie. Abym mogła pamiętać, gdy zapomnę. Żywić się tobą gdy jesteś i gdy znikasz, by nie tęsknić… już nigdy nie usychać z tej głupiej tęsknoty za twymi oczami…


Boję się cieni mieszkających w twoim sercu, wszystkich tych odcieni szarości, które migoczą w twoich oczach, skraplają się we łzach spływających ci po policzkach i odcinają ci drogę do całej radości, jaką przynosi ci twoje pisanie. Boję się, bo nie znam leku na ten smutek, nie mogę odebrać go od ciebie jedynie pocałunkiem, wziąć na siebie ciepłym uściskiem ramion. Lękam się, że w końcu zabierze mi ciebie całą; drżę o to, że pochłonie cię drobinka po drobince i nawet nie zauważę jak sama mi siebie powolutku odbierasz, tonąc powoli w swoim smutku.


Nawet nie wiesz, jak dobrze jest mieć cię obok gdy znikają wszystkie moje Słowa i gdy świat wydaje mi się wtedy tak przerażająco obcy. Jak cudownie jest posiadać na wyłączność twój pokrzepiający, jasny uśmiech; wszystkie zmarszczki wokół radosnych, błyszczących oczu.
Nie wiesz o tym, ponieważ jeszcze nie umiem ci tego powiedzieć. Mam jednak wrażenie, że wcale nie muszę się odzywać, byś odgadł moje myśli. Pewnie dlatego tak lekko, bez żadnego najcichszego nawet słowa sprzeciwu pozwalasz mi zanurzać dłonie w twoich gęstych włosach, raz po raz delikatnie je przeczesywać i powoli skręcać w loki. W dziesiątki sprężystych, intensywnie czarnych loków. A gdy spoglądam na ciebie, tak anielsko wręcz pięknego wypełnia mnie chęć zapamiętania cię słowami; cała moja wcześniejsza niemoc znika pokonana siłą twojego spojrzenia.


Uzależniłem się od spoglądania na ciebie z góry, gdy podbiegasz do mnie nagle, zrywając się z krzesła, nie mogąc unieść odpowiedzialności za szereg zdań intensywnie wyrytych na kartach papieru i gdy wtulasz się we mnie z całą swoją mocą, drżące palce zaciskając na bluzie w okolicy krzyża. Niemo błagając, bym zdjął z ciebie część ciężaru, który sprawia, że dyszysz ciężko, wprowadzając moje ciało w naprawdę dziwny stan. Kiedy tak przylegasz do mnie, nie mogąc złapać tchu, niemal opętana przez tysiące swoich historii wreszcie czuję, że nieodwracalnie uczyniłaś mnie niezbędną częścią siebie. Zdejmuję wtedy ciężar skrzydeł z twoich barków, zakładam na siebie, wzlatuję i gnam… byś tylko mogła przez chwilę odpocząć. A gdy już dasz odetchnąć swemu sercu, znów pochylisz się nad biurkiem, wyciągniesz dłonie przed siebie i zaczniesz tworzyć magię, o której mi później opowiesz.


Twoja obecność jest moim Natchnieniem. Gdyby nie ty, już dawno porzuciłabym przelewanie swoich myśli na papier, zapomniałabym o tym, jak wspaniała kraina cudowności otwiera się przede mną za każdym razem, gdy zaczynam zapełniać kartkę wyrazami pełnymi różnorodnych znaczeń. A każda z nich nosi twoje imię, naznaczona przeze mnie pieczęcią twej duszy. I tak jest najpiękniej – kiedy mam cię tu i mam cię też tam i oddychasz się, uśmiechasz i żyjesz tylko dla mnie.


Przy tobie nauczyłem się jak bardzo można za kimś tęsknić. Nawet nie zauważyłem momentu, w którym zacząłem potrzebować twojej nieustannej obecności w moim życiu i cenić każdą sekundę, jaką razem spędzamy. A już na pewno nie zorientowałem się, kiedy zacząłem kochać obraz tej piszącej ciebie. Nie tej robiącej mi śniadanie, śpiewającej przy sprzątaniu albo zasypiającej u mego boku ani nawet tak rozkosznie delikatnej, wiotkiej ciebie gdy kochamy się w noce szumiące deszczem. Ale właśnie tą ciebie, która nie jest z tego świata, a mimo to należy do mnie. Jesteś piękna i tajemnicza. Odkryta przeze mnie i jednocześnie wciąż pełna nieodsłoniętych zakamarków. To tylko sprawia, że wciąż mi ciebie mało. I chcę cię poznawać aż uda mi się zdobyć cię w całości.


Uwielbiam czuć na sobie twój wzrok sprawiający, że raz po raz przeszywa mnie seria dreszczy po brzegi wypełnionych przyjemnością. Uwielbiam czekać aż  podejdziesz do mnie, zniecierpliwiony moją bezczynnością, złakniony mojego zapachu i moich pieszczot. Uwielbiam to wszystko i żadne słowa nigdy nie zastąpią mi delikatnego, ciepłego dotyku twoich dużych dłoni ani nie oddadzą słodyczy i miękkości twoich warg, muśnięciami znaczących moją skórę.
Próbować opisać cię… to jak mierzyć się z niemożliwym. Mogłabym zapełnić tobą tysiące ksiąg i wciąż żadne ze zdań nie byłoby w stanie oddać wszystkich twoich odcieni. Jestem więc skazana na wieczne poszukiwanie wyjątkowych zbitek wyrazów, które wystarczająco oddałyby Ideał Stworzenia, jakim jest twoje istnienie. Jak rozbitek na morzu bez początku i końca.


Mój świat zatrzymuje się na moment, gdy zamykasz oczy, plecy układasz na oparcie krzesła a różane, pełne wargi przytykasz do krawędzi swojej ulubionej, szafirowo niebieskiej filiżanki, w której wciąż paruje zaparzona przeze mnie herbata. Spokojnie i bez pośpiechu upijasz niewielki łyk, a ja wiem, że tak naprawdę smakujesz nowej opowieści, tańczącej ci od dłuższej chwili przed oczami. Pijesz herbatę, a ja niemal czuję jak pomimo zewnętrznego spokoju ze wszystkich sił próbujesz opanować wszechogarniającą cię ekscytację. I czekam na moment, który z pewnością za chwilę nastąpi; drobny gest, na który potrafię czekać tak długo jak ty oczekujesz aż twoi bohaterowie obdarzą cię kolejną ze swoich historii.
W końcu nadchodzi ten czas – odwracasz się do mnie nagle, z tęczówkami mieniącymi się wielością barw i uśmiechem jaśniejszym od słońca, które oświetla twoją jasną skórę  a ja skamieniały czekam tylko na to jedno słowo, które wypowiesz za sekundę i które będzie dla mnie znaczyło, że od teraz przez dłuższy czas będę sługą i muzą; pomocą i natchnieniem.
- Herbaty – szepczesz cichutko, wyciągając ku mnie dłonie. Chwytam filiżankę, która się w nich znajduje i wiem, że to tylko twój mały, uroczy pretekst do tego, by zmusić mnie do bycia przy tobie.
Nie musisz szukać pretekstów, bo ja i tak nie zamierzam cię opuszczać. Ani dziś, ani jutro, ani przez resztę mojego życia.


Powiedz mi, jakie to uczucie obserwować mnie przez cały ten czas, kiedy siedzę obrócona o ciebie plecami i skupiona jestem jedynie na światach, które kręcą się wokół mnie? Czy nie dopada cię znużenie po tych wszystkich latach trwania u mego boku?
Czasami zjawia się u mnie ogromne poczucie winy i chciałabym wtedy raz na zawsze skończyć z pisaniem, móc poświęcić każdą drobinkę czasu na bycie dla ciebie. Ale potem, tak jak ty zasypujesz mnie pocałunkami, tak samo obsypywana jestem deszczem opadającym z chmur Natchnienia. I nie potrafię mu się oprzeć tak samo, jak nie umiem przejść obojętnie obok twojego uśmiechu. A ty zdajesz się to rozumieć i pozwalasz mi trwać w tym moim wyimaginowanym światku.


Raz na jakiś czas, kiedy nie patrzysz, również chwytam za kartkę i coś do pisania i tak jak ty, spokojnie pływając po moim własnym oceanie słów, na mojej małej łódeczce z muzyki, powolutku opisuję wszystko, co tylko jestem w stanie opisać o moich uczuciach do ciebie. Wtedy najlepiej rozumiem twoją potrzebę zapisania wszystkiego na czymś trwalszym niż pamięć.


Zawsze zapominam, że przecież też jesteś artystą. Uświadamiasz mi to pięknie, gdy przychodzisz do mojego małego pokoiku zapełnionego książkami i wręczasz mi kolejną z piosenek, do których napisałeś tekst. Jesteś wtedy tak rozkosznie podekscytowany i widzę, że nie możesz doczekać się momentu, w którym podzielę się z tobą swoją opinią.
Nie zdarzyło się jeszcze, by któraś z tych melodii nie dotarła do mojego serca i nie tchnęła w moją duszę nowych cudowności, kolejnych wspaniałych cząstek ciebie do opisania.


Kocham również te dni, w których okrągła tarcza Księżyca spogląda przez nasze okna. Przychodzisz wtedy do mnie, łasząc się jak kotka, szepcząc, że jest pełnia i że jesteś teraz tylko dla mnie. Bo podczas pełni nie możesz pisać.
Nie masz pojęcia, jak bardzo pokochałem pełnie Księżyca, od kiedy cię znam.


Każdego miesiąca, podczas pełni, nie potrafię zapisać nawet jednego zdania mimo, iż zbierają się we mnie i błagają o to, by nadać im widzialną formę. Ale ja nie potrafię. Biegnę wtedy do ciebie, który na mnie czekasz…
I wtedy wszystkie słowa wymieniam na pieszczoty.


Ale najbardziej na świecie uwielbiam ciebie kończącą swój kolejny tekst. Przecierasz wtedy zmęczone oczy, poklepujesz się delikatnie po policzkach i ziewając przeciągle prawie po omacku szukasz drogi do naszej sypialni, w której czekam na ciebie z szeroko otwartymi ramionami. Cichutko wsuwasz się wtedy pod chłodny materiał pościeli i mrucząc do mnie coś niezrozumiałego, po prostu zasypiasz w moim uścisku, pochłaniając moje ciepło, w zamian ofiarując swoje. Wpatruję się w ciebie przez moment, spoglądając na twoje śliczne, długie i jasne rzęsy i na odrobinę spierzchnięte usta. Śpiewam ci wtedy do snu, a ty w końcu, po wielu niespokojnych godzinach potyczek ze słowami, zaczynasz oddychać miarowo i swobodnie, wciąż ciasno do mnie przylegając.
A kiedy się obudzisz, spojrzysz na mnie z miłością i oznajmisz, że oto wczorajszej nocy powstał kolejny tekst o mnie.

wtorek, 12 lutego 2013

Bezgłośnie


Po wyczerpującym tygodniu występów w końcu nastąpiła dla nich noc pełna radości. Cały zespół zebrał się w ogromnym, zarezerwowanym tyko dla nich, lokalu na wspólnej kolacji. Kilkanaście donośnych, wesołych głosów mieszało się ze sobą, tworząc swoisty, ale także pełen ciepła, gwar.
- Wszystko mnie boli, ale było warto! – wołał ktoś, stukając pałeczkami o stolik.
- Zdecydowanie! Słyszeliście te piski, kiedy wyszliśmy na scenę? Cudowne uczucie, brakowało mi tego – mówił ktoś inny, stukając się z kimś kieliszkiem soju.
- Nie brzmiałem dzisiaj jakoś gorzej? – zapytała kolejna osoba i natychmiast w jej stronę posypały się lawiny słów zaprzeczenia.
Każdy z mężczyzn cieszył się, że może przeżywać tę chwilę w towarzystwie osób, które uważał za braci; że jego talent jest ważną częścią tej cudownej całości, jaką było Super Junior.
Wszyscy śmiali się wesoło z kolejnych żartów kolegów, głośno rozmawiając i snując plany na najbliższą przyszłość.
Żaden jednak nie miał pojęcia, jak okrutnie zakpi z nich los kilka chwil później i jak bardzo zniszczy to ich dotychczasowe życie…

&

Kolejne przekąski oraz niezliczone ilości butelek alkoholu i innych napojów pojawiały się i znikały ze stołów, przynoszone i wynoszone przez elegancko ubrane i uśmiechnięte kelnerki. Jedna z nich podeszła do Donghae, wyciągając w jego stronę butelkę coli proponując, żeby napił się jej zanim ktoś inny dostarczy kolejne butelki soju. Mężczyzna pozwolił, by kobieta zapełniła jego szklankę i przyglądał jej się przez moment. W którymś momencie przeszło mu przez myśl, że to dziwne, iż napój w ogóle się nie pieni, jednak zignorował to uważając, że pewnie kelnerka zna jakąś technikę, dzięki której nalewanie coli staje się dużo łatwiejsze. W końcu kiwnął jej głową w podziękowaniu, jednak wciąż podążał za nią wzrokiem, gdy nalewała napój jego współtowarzyszom zabawy. W końcu wstał i odrobinę bełkocząc, zaproponował toast, został jednak zignorowany przez większość, która zajmowała się właśnie rysowaniem czegoś na plecach Siwona. Jedynie Kangin z Yesungiem, których kolej na malowanie już się skończyła, przystali na jego propozycję.
- No to co… za nas! Żeby nic się nie zmieniało! – huknął Kangin, zwracając przy tym na siebie uwagę wszystkich. Wraz z Yesungiem upili kilka dużych łyków, patrząc jak pozostali sięgają po swoje szklanki. Donghae zdołał jedynie wziąć niewielki łyczek.

Dwie szklanki z trzaskiem odbiły się od podłogi.
- Nie pijcie tego! – wychrypiał Donghae ostatkiem sił, z przerażeniem przyglądając się, jak jego dwaj koledzy gorączkowo chwytają swoje gardła i usiłują złapać choć odrobinę powietrza. Czuł, jak jego własne gardło płonie jakimś dzikim, niebezpiecznym ogniem, który nie pozwala normalnie oddychać.
Oczy znalazły się za zasłoną łez.
Dookoła niego wybuchło ogromne zamieszanie, a on spoglądał na to wszystko i jego serce przeszywał ogromny ból. Zamknął powieki i jedyne o czym myślał, to niesamowicie bolesne zdanie, które nie opuściło go już nigdy.
„To moja wina”.

&

Niewielkimi dłońmi leniwie przecierał wciąż zaspane powieki, raz po raz krzywiąc się z bólu, jaki wciąż rozchodził się po jego przełyku. Uważnie rozejrzał się dookoła, po dość przestronnym i w miarę przytulnym pokoju i dopiero po jakimś czasie, gdy zauważył kroplówkę oraz kilka charakterystycznych przycisków koło łóżka zrozumiał, że jest w szpitalu. Potężny ból sprawiał, że nie potrafił skupić myśli i w związku z tym ustalenie, dlaczego znajduje się w tym miejscu i co tak właściwie stało się poprzedniej nocy zajęło mu niesamowicie dużo czasu.
Potem sobie przypomniał. To piekło w jego gardle… to wszystko było winą tej coli, którą wcześniej wypił razem z Kanginem i Donghae…
Delikatnie dotknął swojej szyi. Miał ogromną nadzieję, że to nie było nic poważnego i zarówno on jak i jego przyjaciele szybko wrócą do zdrowia i po raz kolejny staną na scenie razem z resztą zespołu. Nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że może być inaczej. Powtarzał sobie, że będzie dobrze, w końcu nie raz nie dwa wszyscy wychodzili z trudnych sytuacji i nie ma powodu, żeby tym razem było inaczej.
Gorąco wierzył w to, że wyzdrowieją.

&

Znajdował się zupełnie sam w obcym, chłodnym pokoju szpitalnym, który sprawiał, że czuł się niesamowicie nieswojo. Szpitale zawsze tak na niego działały, sprawiały, że na co dzień silny i uśmiechnięty Kangin tracił całą pewność siebie. Tak było, gdy odwiedzał innych. I tak też było teraz, kiedy siedział na niewygodnym fotelu i bezmyślnie wpatrywał się w widok za oknem, próbując walczyć z bólem, który rozrywał jego gardło z każdym wdechem.
Zastanawiał się, jak dalej będzie wyglądać jego życie. Bo wiedział, że od chwili, w której zanurzył usta w tej felernej szklance coli, wszystko ulegnie drastycznej zmianie. Prawdopodobnie zarówno on, jak i pozostali dwaj koledzy z zespołu będą musieli spędzić wieki w szpitalu, a potem kolejne długie i ciężkie tygodnie będą wracać do zdrowia i uczyć się, jak nie przeciążać swoich strun głosowych.
Wiedział, że to będzie trudne, ale mocno wierzył w to, że dadzą radę.

&

Gorące, ogromne łzy raz po raz spływały po dłoniach, którymi zasłaniał swoje oczy. I chociaż bolało go gardło, to jednak ból, jaki czuł w sercu skutecznie wyparł tamten.
Donghae czuł się beznadziejnie. Od kilku minut siedział na ławce w przyszpitalnym parku i płakał niczym małe dziecko, raz po raz dławiąc się swoimi łzami i jęcząc przez płomień, jaki wciąż drażnił jego struny głosowe.
Kilka minut wcześniej byli u niego lekarze i to, co od nich usłyszał sprawiło, że w swoim szpitalnym pokoiku poczuł się jak w klatce i koniecznie potrzebował zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednak nawet to nie sprawiło, że zmniejszył się ciężar jego serca. Wciąż był tak samo ogromny, potęgowany dodatkowo przez ogromne poczucie winy.
„Może, gdybym nie pozwolił tej kelnerce nalać wszystkim tego napoju, wszystko potoczyłoby się inaczej… albo gdybym tylko ja to wypił…”
Ale było już za późno. Czasu nie da się cofnąć, choćby nie wiadomo jak bardzo tego pragnął…
Na dodatek, mimo iż lekarz powiedział mu, że jego struny głosowe nie odniosły poważnych obrażeń i za kilka tygodni wróci do zdrowia, wcale go to nie cieszyło.
Usłyszał bowiem… że z ich trójki tylko on będzie w stanie śpiewać. Pozostali dwaj prawdopodobnie… prawdopodobnie już nigdy nie będą w stanie powiedzieć ani słowa.
To było jak największy z koszmarów z tą różnicą, że z tego nie będzie mógł się nigdy obudzić.

&

To nie mogła być prawda. Oni musieli kłamać. Przecież to niemożliwe, że on… że jego cudowny, artystyczny głos… głos, który był całym jego życiem, jego największym ze skarbów… że już go nie ma. Że zniknął, wyżarty przez dziwną, potworną substancję w ciągu kilku chwil…
Yesung spoglądał na lekarzy z niedowierzaniem, raz po raz kręcąc głową, próbując wyrzucić z niej wszystkie złe myśli.
- Przykro mi, proszę pana – usłyszał po raz kolejny – naprawdę nie mogliśmy nic z tym zrobić. Przykro mi.
Jongwoon zacisnął zęby z całej siły i za wszelką cenę próbował się nie rozkleić przy tych wszystkich ludziach. Dopiero gdy wszyscy opuścili już jego salę, podkulił kolana i zagryzając poduszkę, gorzko płakał, pragnąc jednocześnie, żeby cała ta sytuacja okazała się żartem. Okrutnym, co prawda, ale żartem. I wybaczyłby jego pomysłodawcy, naprawdę. Niech to tylko będzie żart…

&

To było jak wyrok. Jak potężna, bezlitosna kara za wszystkie błędy popełnione w życiu – te przeszłe i nawet te, które przyjdzie mu dopiero popełnić.
Był wściekły. Na los, ponieważ po raz kolejny był dla niego niezbyt łaskawy, na siebie i swoją łapczywość, która sprawiła, że tamta cola wypaliła mu całe gardło, na Donghae, który zaproponował ten przeklęty toast i w końcu na lekarza, który przekazywał mu właśnie tę potworną wiadomość.
Miał ochotę wrzeszczeć, jednak nie mógł wydobyć z siebie najmniejszego nawet dźwięku.
Ze łzami w oczach i zaciśniętymi pięściami rzucił się na doktora, wydzierając mu historię choroby z rąk i łapiąc go za kołnierz.
Ciężko dysząc i przysparzając tym sobie jedynie bólu, wpatrywał się we współczujące oczy lekarza i jedyne, co miał ochotę zrobić, to uderzać go, dopóki współczucie nie zamieni się w przerażenie dorównujące temu, które czuł teraz on sam.
- Proszę pana… - chłodny, spokojny głos zadziałał na niego jak zimny prysznic. Przeprosił skinieniem głosy i cofnął się w kierunku łóżka, nie zaszczycając już lekarza spojrzeniem.
Nie chciał nikogo widzieć. Chciał być sam. I cierpieć. Przez kilka chwil chciał po prostu przeżywać swój osobisty dramat w zupełnej samotności.

&

Nie widział ich ani razu – zarówno wtedy, kiedy przebywał jeszcze w szpitalu jak i już wtedy, gdy go z niego wypisano. Bał się spojrzeć w ich oczy, które z pewnością będą pełne wyrzutów i pretensji… i bez tego czuł się wystarczająco beznadziejnie, chociaż wszyscy powtarzali, że wina nie leży po jego stronie, bo przecież skąd mógł wiedzieć, że komuś bardzo zależało na tym, by zniszczyć ich zespół…
Jednak te wytłumaczenia wcale nie sprawiały, że było mu lżej.
Bo to nie tamci powinni leżeć teraz z dala od reszty, na zawsze pozbawieni prawa do śpiewu; mało tego, oni utracili nawet szansę mówienia…
Ta myśl łamała mu serce. I wiedział, że nie potrafiłby stawić czoła swoim kolegom.
Bo jemu nic się nie stało. Fakt ten wydawał mu się być niesamowicie bolesnym, choć powinien tak naprawdę się cieszyć. Ale nie potrafił. Bo to jemu powinna stać się krzywda a nie Kanginowi, którego wesołe anegdoty i ciepły śmiech często dawały siłę pozostałym członkom Super Junior. Jemu, a nie Yesungowi, dzięki któremu każda wykonywana piosenka stawała się arcydziełem… Jemu, nie im.
Poczucie ogromnej niesprawiedliwości sprawiało, że nie miał ochoty nawet podnosić się z łóżka. Więc się nie podnosił.
- Donghae, no weź, musisz coś zjeść – prosił Eunhyuk, otwierając okna, by wpuścić do jego pokoju trochę powietrza – Ryeowook dwoi się i troi, żeby przygotować ci cos smacznego i nie drażniącego twojego przełyku…
- Nie – mruknął pod nosem, zakopując się pod kołdrą. Jak oni mogli spokojnie żyć, kiedy w ich małym świecie wszystko legło w gruzach? Jak radzili sobie z tym wszystkim i dlaczego on nie potrafił…?
- Lepiej przyjdź do kuchni po dobroci… nie chcesz się narazić na gniew Teukie albo Heechul hyunga, prawda? Wiesz przecież, że są jednymi wielkimi bombami zegarowymi…
- Wiem… - wyszeptał i pozwolił, by przyjaciel zrzucił z niego kołdrę i zaprowadził go Ryeo, który na jego widok uśmiechnął się łagodnie i postawił przed nim talerz z jedzeniem.

&

Ku jego zaskoczeniu, szpitalny korytarz w nocy wcale nie wyglądał tak przerażająco, jak się spodziewał. Żadnych podejrzanie mrugających żarówek ani przeraźliwych jęków nękanych bólem pacjentów. Zamiast tego przywitała go rozświetlona i wypełniona ciszą przestrzeń.
Powolutku chodził od drzwi do drzwi, uważnie czytając znajdujące się przy nich tabliczki z imionami. Pokiwał głową z zadowoleniem, gdy znalazł tę, której szukał i nie pukając, ostrożnie wszedł do środka, starając się nie hałasować.
Yesung stał przez moment w miejscu, przyzwyczajając oczy do ciemności, po chwili podszedł jednak do łóżka, w którym ciężkim, niespokojnym snem spał jego kolega.
Tak dawno nie spoglądał na jego twarz… i teraz, przypatrując jej się uważnie widział, jak wielka zmiana dokonała się w nim od tamtej pory. Zazwyczaj, Kim Youngwoon spał jak dziecko, od czasu do czasu mamrocząc coś pod nosem, zawsze jednak z pogodnym wyrazem twarzy. Teraz jednak brwi miał ściągnięte, a wargi rozciągnięte zostały w nieprzyjemnym grymasie.
Jongwoon niespiesznie wyciągnął dłoń w jego kierunku, by po chwili, swoim dawnym zwyczajem, przesunąć palcem po miejscu nad górną warga swojego dongsaenga, który poruszył się nagle i ścisnął go za nadgarstek, otwierając szeroko oczy, ale gdy tylko zauważył, z kim ma do czynienia, westchnął ciężko i zrobił hyungowi miejsce obok siebie.
Yesung jeszcze raz wyciągnął przed siebie jedną z dłoni, delikatnie przykładając ją do gardła Kangina, a drugą, zaciśniętą w pięść, przykładając do swoich ust. Zacisnął powieki, które od dłuższej chwili piekły go za sprawą niechcianych łez i raz po raz energicznie kręcił głową, jakby nie zgadzał się na los, jaki przyszło im dzielić. Młodszy mężczyzna przyciągnął starszego do siebie i zamknął w mocnym uścisku; po chwili obaj poczuli na swoich koszulach łzy towarzysza, ale nie wstydzili się ich. Rozumieli się doskonale; wiedzieli, że w tej sytuacji mogą sobie pozwolić na płacz. Bezgłośny, bolesny, będący krzykiem zrozpaczonych serc.
Bo cóż innego mogli zrobić…

&

„Dlaczego Donghae nie przyszedł ani razu?” – napisał Youngwoon na karteczce, spoglądając na przyjaciół, którzy przyszli do niego i Yesunga z wizytą.
 - On… wciąż się boi, że mu nie wybaczyliście – wyjaśnił Siwon, smutno się uśmiechając.
„Przyprowadźcie go, chcę go zobaczyć”.
- Właściwie, to… siedzi właśnie na korytarzu. Chciał was odwiedzić, ale w ostatniej chwili zrezygnował i powiedział, że nie da razy.
„Niech tu przyjdzie. Musi tu przyjść”.
Chwilowe poruszenie i nagle drzwi do sali otworzyły się na oścież.
- Ja… cześć – mruknął spłoszony Hae, spoglądając na swoje stopy.
Kangin wstał z łóżka i podszedł do niego, po czym uniósł jego brodę tak, że Donghae zmuszony był na niego spojrzeć. Czuł, jak dłoń Kangina drży odrobinę. Oczy zaszły mu łzami.
- Przepraszam… - wyszeptał – ja nie wiedziałem, że to się tak skończy. Chciałbym cofnąć czas… to ja powinienem być niemy, nie wy… - kilka łez potoczyło się po jego policzku.
Wtedy Youngwoon poklepał go po głowie, próbując się uśmiechnąć i pokazać mu, że nie jest na niego zły i że wraz z Yesungiem zrozumieli, że żadna w tym jego wina.
- Ryba, Jongwonnie pisze, że cieszy się, że chociaż tobie nic się nie stało – poinformował go Heechul, uśmiechając się delikatnie.
- Ja… - głos Donghae brzmiał niemrawo - … ja… Boże, tak mi przykro – tym razem rozpłakał się już na dobre.
- Za dużo u nas łez ostatnio… - wyszeptał Sungmin, opierając się o parapet i spoglądając na jasne, błękitne niebo, szukając w nim pocieszenia.
Jednak z przykrością zauważył, że barwa nieboskłonu ciemnieje. Szykowała się ogromna burza. Jakby to był jakiś znak…
Ale czy mogło przydarzyć się jeszcze coś gorszego? Miał nadzieję, że nie i ta burza, która rozpętała się w ich życiu, wraz z tym dniem sprawi, że zaczną od nowa.
Jak bardzo się pomylił, wierząc w przyszłość, jakiej oczekiwał…

&

Obserwował zarówno Yesunga jak i Kangina bardzo uważnie i widział, jak bardzo ciężko pracują na to, by spróbować żyć od nowa choć widział, że jest to dla nich naprawdę ciężkie i że tak naprawdę wciąż brakuje im sił i samozaparcia, żeby starać się ze wszystkich sił. Zauważył, że w obojgu coś zgasło i tak naprawdę wszystko, co robią, wykonują tylko dlatego, żeby spełnić prośby najbliższych, a w rzeczywistości byli zupełnie zniechęceni i nie wiedzieli, co tak naprawdę mieliby robić teraz w życiu.
Obserwował, jak z dnia na dzień zamiast budować swoją nową przyszłość i szukać rozwiązań, zamykają się w swoich światach, wypełnionych samotnością i ciszą.
A on nie mógł im w żaden sposób pomóc, choć próbował wielokrotnie.
Jakby tego było mało, wciąż nie znaleziono osoby odpowiedzialnej za to wszystko, co ich spotkało mimo, że dokładnie opisał kobietę, która nalewała im napój na tamtym przyjęciu.
I kiedy już stracił wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek ktokolwiek ją znajdzie, zdarzyło się coś, co po raz kolejny wywróciło jego życie do góry nogami.
Wracał właśnie ze szpitala, schowany pod ogromnym, zielonym parasolem i zmierzając do samochodu, w którym czekał na niego manager.
I wtedy ją zobaczył. Wychodziła właśnie z pobliskiej kawiarni, rozmawiając z kimś przez telefon. Zamarł na moment, ale już chwilę później otrząsnął się z szoku.
- Hej! Ty tam, zatrzymaj się! – zawołał w jej kierunku; kobieta odwróciła się i gdy tylko ujrzała jego twarz, pomknęła przed siebie. Donghae nie wahając się ani chwili ruszył za nią, wciąż krzycząc, by się zatrzymała.
Nagle kobieta wbiegła na ulicę, mimo mrugającego zielonego światła. Hae nie zauważył jednak ostrzegawczego migania i rzucił się za nią w pościg. Był tak skoncentrowany na jej sylwetce, że nie zauważył, iż światło już dawno zmieniło się na czerwone, a z dwóch stron pędziło ku niemu kilka samochodów.
Wrzasnął z przerażeniem, gdy poczuł, jak coś ciężkiego łamie mu nogi…

&

Wiosenny wietrzyk delikatnie owiewał twarze żałobników, którzy zebrali się na niewielkim cmentarzu by pożegnać niezwykle cennego człowieka, którego los odebrał im tak nagle.
Słońce delikatnie tańczyło na świeżo wykopanym grobie, jakby składając hołd wspaniałemu artyście. Ktoś szlochał głośno, ktoś inny wpatrywał się z wyrzutem w niebo, ściskając w dłoni kwiaty.
Wraz z upływem czasu cmentarz stawał się coraz bardziej pusty, aż w końcu przy nagrobku pozostały tylko dwie osoby, stojące tam w zupełnej ciszy i czujące, że śmierć ich przyjaciela nie może pójść na marne. Obaj wiedzieli, że od tej chwili będą musieli żyć najlepiej, jak potrafią, by pokazać przyjacielowi, który z pewnością obserwował ich z góry, że jego ogromna troska o ich życie nie poszła na marne…
- Donghae, dziękuję – powiedzieli bezgłośnie, uśmiechając się łagodnie.

piątek, 18 stycznia 2013

Anioł Ciemności

Stanął nade mną Anioł Ciemności. Jego jasna i mleczna skóra zaskoczyła moje oczy.
Nauczono mnie, że Ciemność nie może być piękna. A jednak patrzy na mnie swoimi czarnymi od smutku tęczówkami i uśmiecha się lekko, łagodnym gestem obejmując moje wątłe, drżące ramiona. Cała jest piękna, aż brakuje mi powietrza; łapczywie łapię każdy jego haust.
I pragnę, by Ciemność wchłonęła mnie całą, bym i ja mogła stać się pięknem, które nawiedzi cierpiącą duszę i pozwoli jej utonąć.
I wciąż czuję na sobie ciężar uścisku Anioła Ciemności, łagodny ciężar jego ramion.
I dziwię się wszystkim tyn, którzy mówili mi, że Ciemność lodem przeszywa każdą duszę. A ja czuję właśnie, jak żar jej istnienia wypala moje słabe, zimne, chore serce.
Anioł Ciemności gorącymi wargami znaczy mój policzek, delikatną dłonią gładząc mnie po głowie. I już wie, oboje wiemy, że jestem teraz cała jego, że oddam mu każdy zakamarek duszy.
Ostrożnie i czule dotyka moich uszu - i nagle staję się Ciszą, tą, która od wieków towarzyszy mu zamiast Krzyku. I już rozumiem, dlaczego pojawił się dziś przede mną ten piękny, milczący Anioł.
Ronię kilka łez, on zbiera je czule spod moich powiek i zawiesza sobie na skrzydłach. Zamyka mi oczy, by światło nie mogło już nigdy stanąć murem między nami.
Uśmiecham się, a Anioł Ciemności całuje moje usta i po cichutku pozbawia mnie tchnienia. Uspokaja serce, które ostatkiem sił krzyczy mu, że kocha.
Anioł Ciemności dotyka mnie, wiem, że wzywa mnie do siebie.
Tonę.

Obserwatorzy