piątek, 3 lutego 2012

Ona

Ona była taka idealna.
Miała śliczne, niewielkie, różowiutkie ciałko. Cudowne, filigranowe rączki, po pięć paluszków na każdej dłoni, zaciśnięte w piąstki i z łatwością mieszczące się w dłoni matki. Urocze, małe stópki, stworzone do stąpania po ziemi. Idealnie gładka skóra, nosek zadarty, usta malinowej barwy, delikatnie rozchylone jak u rybki. I te długie, ciemne rzęski…
Ona z pewnością byłaby piękna… gdyby żyła.

Usta kobiety wykrzywił nagły grymas protestu, kiedy muskały chłodne czoło noworodka. Dłonie coraz bardziej zaciskały się na półmetrowym zawiniątku, jakby bały się, że ktoś go jej odbierze.
Uszy, skryte wśród poduszek zdawały się słyszeć głośny, narastający płacz córeczki. Przyłożyła główkę małej do piersi, po czym wstała powoli i odrobinę ociężale, starając się nie upaść. Uśmiechnęła się cierpko do swoich współlokatorek, zbyt zajętych karmieniem nowo narodzonych pociech, aby mogły ją zauważyć.
Skupiając się na powiekach niemowlęcia, opuściła szpitalną salę i opierając się jedną ręką o ścianę, żwawym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia.
Musiała wydostać się z tego budynku. Oni powiedzieli, że zabiorą jej córeczkę. To dziecko było jej i nikt nie ma prawa go odebrać. Nawet Bóg. Nikomu jej nie odda.
Drżącymi palcami przesunęła po chłodnej powierzchni klamki, zacisnęła je, po czym się odwróciła.
Zmęczone oczy po raz ostatni prześlizgnęły się po bladożółtych ścianach i podłodze wyłożonej starym linoleum.
Nikt jej nie gonił. Z pokoju pielęgniarek dochodziły głośne śmiechy. Kobieta przygryzła wargę. Pojedyncza łza wyznaczyła wilgotną ścieżkę swoim następczyniom.
Ucałowała siny policzek córeczki i zbiegła po schodach, lekko chwiejąc się na niestabilnych nogach. Nerwowo oglądała się dookoła, jednak nikt nie zwracał uwagi na niewysoką kobietę, ubraną w koszulę nocną, niebieski szlafrok z froty i człapiącą w odrobinę zbyt dużych kapciach.
Posuwała się bardzo powoli, po omacku szukając zatopionych w ciemności nocy ścian.
- Moja malutka - szeptała do ucha niemowlęcia, nosem muskając skórę policzka, która zmarszczyła się delikatnie. - Mamusia zabierze cię tam, gdzie nikt nas nie będzie szukać. Zaprowadzę cię do tatusia.
Membranę ciszy gwałtownie rozerwało głośne stukanie lekarskich chodaków. Kobieta wstrzymała oddech i skryła się za grubym, marmurowym filarem.
Zdenerwowana głaskała małą główkę dziewczynki, starając się oddychać jak najciszej. Chwilę później kroki ustąpiły, a ona ruszyła dalej. Przystanęła na chwilę tuż przed wyjściem ze szpitala. Przez moment wpatrywała się w każdą rysę pozostawioną na szybie, próbując opanować przyspieszone bicie serca i napływające łzy. Pchnęła drzwi. Nie było czasu na rozmyślanie, lekarze mogli w każdej chwili zacząć jej szukać.
Listopadowy wiatr otoczył ją chłodnym płaszczem, a mroźne powietrze szczypało ją w nos, policzki i niczym nie osłonięte, długie nogi.
Mimo, iż było ciemno, widziała drogę. Księżyc zdawał się jej pomagać, zsyłając na Ziemię delikatną poświatę.
Czuła, jak całe jej ciało przeszywa tępy ból, ale zacisnęła tylko zęby, spojrzała na zawiniątko, które trzymała w zziębniętych ramionach i pobiegła przed siebie, szurając kapciami po dziurawym, szarym chodniku.
Kilkanaście minut później znalazła się w dobrze jej znanym miejscu. Omiotła wzrokiem pokaźnych rozmiarów, zdobioną bramę, wykonaną w czasach secesji, pozamykane stragany dookoła niej i wysokie lampy, które świeciły bardzo delikatnym światłem. Przeszła przez wrota, chwiejąc się i zgrzytając zębami. Mijała alejkę po alejce, z nikłym uśmiechem wpatrując się w nieruchome ciałko swojego dziecka, które pod każdym dotykiem jej przeraźliwie zimnych palców, siniało coraz bardziej.
Kobieta przymknęła zaspane i zmęczone oczy, stając przy marmurowym nagrobku. Powoli i delikatnie położyła dziecko na nagrobnej płycie, po czym ucałowała je w malutkie czoło.
- No, córeczko, poznaj swojego tatusia. - powiedziała miękkim głosem, odrobinę rozczulonym. - Cześć, kochanie - skierowała piwno-złote tęczówki ku niebu. - Przyprowadziłam ci małą. Chcieli mi ją zabrać, wiesz? Ale ja się nie dałam i przyprowadziłam ją tutaj... Teraz będziecie razem. - z jej piersi wyrwał się nagle donośny, rozpaczliwy szloch. Siedziała na zimnych płytach chodnikowych i kiwała się na boki, ukrywając twarz w dłoniach.
Nagle strata i męża i dziecka wydała jej się rzeczą tak straszną, że zapragnęła przestać cokolwiek czuć.
Przyłożyła zimny policzek do nagrobka, jedną dłonią dotykając miejsca, w którym jeszcze kilka godzin temu niewielkie serduszko zabiło dokładnie trzy razy, po czym zamilkło, a drugą oparła na dogasającym zniczu.
Wiatr przeszył całe jej ciało, po czym zaczął opowiadać swoją baśń, starą jak świat. Szeptał jej słowa prosto do ucha, a ona uśmiechała się, szczęśliwa, że będzie mogła być tam, gdzie najbliższe jej osoby. Przed oczami tańczyły jej wesołe promyki delikatnego światła. Zobaczyła swoją córkę, śmiejącą się do niej z ramion męża. Wołali ją do siebie, a ona zapragnęła z nimi być… Resztkami sił podniosła się, aby przytulić zawiniątko, po czym opadła na kamienną płytę, a jej jasnoniebieskie tęczówki zgasły wraz ze światełkiem znajdującym się w czerwonym zniczu.

Noc powoli ustępowała porankowi, kiedy ostatni podmuch wiatru ze świstem zabrał do siebie kolejną duszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy