sobota, 4 lutego 2012

"I am happy because i am breathing"

I am happy because I am breathing… 
There is no such thing as unhappiness until one stops breathing. 

Zawdzięczam Ci życie. 
Nie ma nikogo innego, kto by tak skutecznie odciągnął mnie od popełnienia największej głupoty, na jaką tylko mogłam wpaść. 
Chcesz, opowiem Ci historię. Historię o uśmiechu, który uratował mi życie. 

Od małego byłam wyśmiewana. Tak, odkąd tylko pamiętam. 
Różne, mniej lub bardziej krzywdzące docinki pod moim i mojej rodziny adresem docierały do mnie z każdej strony – na podwórku, w przedszkolu, potem w szkole… - wszędzie i każdego dnia słyszałam, że jestem najgorszą osobą na całym świecie. 
Nie wiem, dlaczego tak było. Nikomu nie robiłam przecież krzywdy. Ja tylko chciałam bawić się… nie, ja tylko chciałam żyć sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadzając. 
Ale im bardziej uciekałam od źródła problemu, tym było gorzej. Zresztą… nie mogłam uciec od chodzenia do szkoły… 
W tamtym czasie byłam naprawdę naiwnym dzieckiem. Wciąż jestem, ale to inna sprawa. Istotne jest to, że wtedy wierzyłam, że jeśli ktoś – przykładowo koleżanka z klasy – zacznie ze mną rozmawiać, siadać w ławce, dzielić się kredkami… to oznacza to, że chce się ze mną kolegować. I za każdym razem boleśnie przekonywałam się, że jest inaczej. 
Kilka dni, czasem tygodni później bywałam świadkiem rozmowy na mój temat. Słyszałam, jak wypowiadają słowa, które wtedy znałam już na pamięć. 
„Gruba, brzydka (tu padało moje nazwisko, na dźwięk którego po dziś dzień krzywię się mimowolnie). Weź, nienawidzę jej. Jest beznadziejna.” 
Mój mały, dziecięcy świat zawalał się raz po raz… 
Miałam wrażenie, że to już nigdy się nie skończy… Zaczęłam myśleć, że ze mną faktycznie jest coś nie tak. Zaczęłam nienawidzić siebie i swojego ciała… myślałam, że to właśnie ono jest źródłem nienawiści, jaką kierują do mnie tamte dzieci. 
Chciałam zrobić coś, żeby wyglądać normalnie, jak wszyscy… żeby nikt nie wyśmiewał się z moich znamion i żeby absolutnie żadne dziecko nie uciekało ode mnie, krzycząc: Zaraza! Zaraza!, kiedy tylko przebierałam się na wf-ie… Bo tak mnie właśnie traktowano. Jak kogoś, do kogo nie powinno się zbliżać, kogo trzeba było się jakoś pozbyć. 
Jak? Ano, na przykład rzucając piłkami od koszykówki… albo, co bardziej bolesne, piłkami lekarskimi w głowę… 
Jednak z czasem przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś mnie bije i popycha… Z upływem lat zrozumiałam, że ani ja, ani wychowawca, ani moi rodzice nie są w stanie nic z tym zrobić… 
Coraz częściej słyszałam, że jestem tak straszna, że powinnam zniknąć. 
Chciałam zniknąć. Naprawdę. 
Szczególnie, kiedy odwrócił się ode mnie jedyny przyjaciel, jakiego miałam w klasie… Teraz wiem, że zrobił to, żeby jego samego nie spotkało to samo i nie mam mu tego za złe… ale wtedy, dla jedenastoletniej mnie, to była jedna z największych tragedii w moim krótkim, średnio radosnym życiu. Straciłam swoje jedyne oparcie w rówieśniku… 
Nie miałam nikogo, kto stanąłby po mojej stronie. Nie dziwię się. Nikt nie chciał skończyć jak ja – zawsze z boku, zawsze wyśmiewana, zawsze samotna… 
A kiedy wracałam ze szkoły, w której czułam się jak wyrzutek… 
Gdy tylko wychodziłam na dwór; ba, zanim jeszcze wyszłam z klatki… 
Było ich dwóch. Musieli mnie za coś szczerze nienawidzić… albo musieli znajdować wiele przyjemności w zadawaniu mi bólu różnego rodzaju. 
Byli o dwa lata starsi i sprytniejsi. Pojawiali się jak złe duchy – znikąd. I dręczyli jak złe duchy – nie dając spokoju i męcząc psychicznie. 
Oni także mówili, że lepiej by było, gdybym umarła… 

W czwartej klasie – mimo tego, że znalazłam się w innej szkole – nic się nie zmieniło. 
Może tylko zwiększyła się liczba fałszywych uśmiechów i szeptów za moimi plecami… a właściwie nie szeptów… bo ja wszystko słyszałam… wszystkie złe słowa, jakie o mnie mówili… 

„Brzydka kujonica. Zaraza taka jak ona powinna zniknąć” 
„Lepiej, żeby do nas nie podchodziła, jeszcze nas zarazi tym trądem.” 
„Albo brzydotą! Weź, ona jest obleśna...” 

Po tylu latach… to stało się naprawdę nie do zniesienia. 
Szczególnie, kiedy we wszystko wplątany został mój młodszy brat. 
Nie mogłam na to pozwolić. Chciałam go chronić za wszelką cenę. Nawet, jeśli to oznaczałoby moje zniknięcie. Być może wszystko to sobie wyolbrzymiłam… ale tego naprawdę było za wiele. Są granice tego, jak wiele dziecko tak wrażliwe i słabe jak ja, może znieść. 

To właśnie wtedy zaczęłam zastanawiać się, czy naprawdę lepiej będzie, jak umrę… 
Ta myśl została w mojej głowie i prześladowała mnie każdego dnia. Budziłam się z nią i zasypiałam. Myśl – prześladowca. 

Nie mam pojęcia, kiedy dowiedziałam się o tym, czym jest samobójstwo. Ale się dowiedziałam. I postanowiłam z tej wiedzy zrobić użytek. Nie miałam tylko pojęcia, jak. 

Czasami, kiedy nie chciałam, żeby moi rodzice zobaczyli, że znów płaczę (po tylu latach wciąż nie byli przyzwyczajeni do tego, że płaczę każdego dnia), zamykałam się w łazience, zabierając ze sobą moją ukochaną maskotkę – jedyną rzecz, do której mogłam się przytulić. 
To dawało mi chwilę odosobnienia i spokoju… 
Czasami, kiedy czekałam, aż moje czerwone od płaczu oczy znów wrócą do normalności, z nudów, a może i z ciekawości przeglądałam zawartość łazienkowych szafek. 
Któregoś dnia natrafiłam na żyletki. Wiedziałam, że są bardzo ostre i że mogę sobie nimi zrobić ogromną krzywdę… 
To zaczęło mnie pociągać. Chciałam zrobić sobie krzywdę. Taką ostateczną, żeby zniknąć… 

I próbowałam. Zamknięta w łazience, z żyletką nad nadgarstkiem… skąd wiedziałam, że to działa w ten sposób? 
Ach, wiem. Ktoś mi to pokazał. Pokazał mi, co powinnam zrobić mówiąc: tak, zrób to w ten sposób. W końcu znikniesz i będziemy mieć problem z głowy. 
Pamiętam, że słyszałam, że za popełnienie samobójstwa idzie się do piekła. Bałam się tego, oczywiście, że tak. Ale nie bardziej niż życia. 
Próbowałam każdego dnia, jednak coś mnie przed tym powstrzymywało. 
Ale ja i tak, każdego dnia, z uporem maniaka, siadałam na podłodze z żyletką w dłoni. 
Któregoś popołudnia skaleczyłam się tą żyletką. Ale tylko troszkę. 
Jeśli było coś, czego bałam się bardziej, niż życia… to był to ból fizyczny. Byłam do niego przyzwyczajona, oczywiście… ale bałam się go. 
To mnie wtedy uratowało. 

Jednak nigdy nie przestałam o tym myśleć na poważnie. 
Nigdy nie zniknęła moja samotność, mimo iż znalazłam przyjaciół… to znaczy, tak mi się wydawało. Bo nigdy, absolutnie nigdy nie otworzyłam się przed kimś zupełnie. 
Z pewnymi osobami… znam się już kilkanaście lat… i dopiero teraz, powolutku, zaczynam się otwierać… ale potrzebuję bliskości, a teraz, przez studia… nasze drogi się rozeszły i czasami trudno jest nam ze sobą porozmawiać… nie mówiąc już o spotykaniu się. 

Myślałam, że moim sposobem na samotność i na te smutne, wciąż powracające myśli o tym, że powinnam zniknąć… będzie znalezienie sobie hobby, które od A do Z wypełni mi czas. 
Znalazłam je. 
Zupełnym przypadkiem odnalazłam zespół… i fandom, który dawał mi siłę, której mi brakowało. Poznałam ludzi, którzy kochają to, co ja… ale którzy, przede wszystkim, akceptują i rozumieją mnie w każdym aspekcie. Dla kogo czuję się ważna już przez sam fakt, że istnieję. 
Poznałam też Ciebie. Nie bezpośrednio, bo nigdy nie było… i pewnie nigdy nie będzie nam się dane spotkać… ale poznałam Twój głos, Twój uśmiech… i Twoje słowa, które zapamiętałam i przykleiłam na ścianie, żeby udowadniały mi każdego dnia, jak ważne jest, żebym żyła. 
Działało. Dopóki nie przestałam zwracać na nie uwagi. 

Tyle rzeczy mnie nagle przytłoczyło… Ojciec, który był dla mnie zawsze wzorem i oparciem… w jeden wieczór stał się kimś, kto stracił moje zaufanie. 
Zostałam daleko od moich wieloletnich przyjaciół… od przyjaciela, który wiedział, czego potrzebuję, żeby się odstresować i wyładować swoją frustrację. 
Znalazłam się w nowym miejscu, z nowymi ludźmi. 
Byłam przerażona. Bo boję się obcych ludzi. Odkąd każda obca osoba okazywała się później prześladowcą… strasznie się ich boję. 
Nie znaczy to, że nie mam tu nikogo, komu mogę zaufać. Mam. ELFy. Kocham je i dziękuję im za to, że są, ale… 
Nie byłam w stanie im powiedzieć w wystarczająco dobitny sposób, że zaczynam czuć się beznadziejnie obco. Że męczą mnie nawet marzenia związane z byciem ELFem. 
Kiedy opowiadały o czymś… czułam, że serce za chwilę przestanie mi bić. Nie chciałam tego słuchać, ale przecież nie mogłam im powiedzieć, że mnie to boli. Bo to by było bez sensu. Uśmiechałam się więc i robiłam dobrą minę do złej gry. 
W tym jestem mistrzem. 
Ale było coraz gorzej. 
W dodatku moje studenckie życie zwyczajnie zaczęło mnie męczyć. 

Nie miałam ochoty wstawać z łóżka. Zawijałam się pod kocyk, i po prostu sobie leżałam. 
Nie miało dla mnie sensu… zupełnie nic. Czułam się tak, jakbym została sama na świecie. 
Jednak coś, każdego dnia, kazało mi włączać komputer… i przeglądnąć choć kilka Twoich zdjęć. 
Patrząc na siebie zbierałam wszystkie moje siły… i wychodziłam na zewnątrz. Tylko na moment… ale dla mnie to i tak był ogromny sukces. 
Ale to codzienne „doHeechulowywanie się” samymi zdjęciami… przestało mi pomagać. 
Zachłannie i łapczywie oglądałam wszystkie programy i dramy z Tobą, jakie tylko wpadły w moje ręce. W rezultacie na moment wracałam do normalnego życia… 
By potem zupełnie się załamać. 
Nie wiem, dlaczego tak się stało. Nie mam pojęcia, co sprawiło, że coś we mnie pękło tak ostatecznie… 
Myśli o samobójstwie, po kilku latach nieobecności, wróciły do mnie jak bumerang, ale ze zdwojoną siłą. 
Pisałam o tym, że czuję się źle, tu i tam rzucałam, że chciałabym umrzeć… Nikt tego nie zauważał… a potem… nikt nie brał tego na poważnie. Bo i ja nie sądziłam, że jednak… 
Że tym razem faktycznie znów spróbuję. 

Trudno jest mi powiedzieć, dlaczego chciałam to zrobić. Może... zwyczajnie pragnęłam przestać istnieć, przestać czuć, że nic nie ma sensu? 
Ale, na całe szczęście, miałam Ciebie. Twój głos, który delikatnie, ale uporczywie wydostawał mnie z moich lęków. Przeważnie. 

Ale potem, z dnia na dzień poczułam się zupełnie niezauważalna. Osoby, z którymi byłam blisko na uczelni nie zainteresowały się tym, że nie chodzę na zajęcia już drugi tydzień. ELFy… nie wiem, czy im o tym mówiłam. Ale odwiedzały mnie… tylko, że ja przy nich udawałam. Że jeszcze nie jest tak tragicznie i że dobrze się trzymam. Śmiałam się razem z nimi i wygłupiałam… wciąż jednak mając świadomość… że to prawdopodobnie jedne z naszych ostatnich spotkań. 
Chciałam, żeby pamiętały mnie jako radosną osobę. 

Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam jak to się stało, że zdobyłam te tabletki. Nie chcę tego pamiętać, żebym znów, przypadkiem, nie wpadła na to znowu… 

Dzień, w którym ostatecznie miałam powiedzieć sobie i światu: żegnaj… to musiał być weekend. Tylko wtedy mojej współlokatorki nie było w akademiku… czekałam. 
Działałam jak jakaś maszyna; jak robot zaprogramowany do autodestrukcji. 

Moje dłonie są małe. Ale mimo to zmieściły wszystkie tabletki. 
Patrzyłam na nie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co stanie się ze mną, kiedy znajdą się w moim organizmie. 
Ale tym razem nie było niczego, co mogłoby mnie powstrzymać. 
Włączyłam radio, żeby muzyka zagłuszyła moje wątpliwości. 

Chciałam tylko sprawdzić, która godzina. 

Być może Ty nie wierzysz w cuda… ale ja… nie umiem w nie nie wierzyć. 
W momencie, w którym spojrzałam na ekran telefonu… w radio puścili „Chobyeol”. 
Patrzyłam na ekran telefonu, z którego spoglądałeś na mnie, tak łagodnie uśmiechnięty i słuchałam Twojego pięknego, mocnego głosu… 
I wtedy przypomniałam sobie o zdaniu, które wisiało tuż nade mną. 

I am happy because I am breathing… 
There is no such thing as unhappiness until one stops breathing.

W pośpiechu pozbyłam się wszystkich tabletek, wciąż mając w głowie Twój uśmiech. 

To dzięki Tobie wciąż oddycham. 
Więc jeśli kiedykolwiek w siebie zwątpisz… zwróć się do mnie. 
Udowodnię Ci, że masz uśmiech i głos, które ratują. 
Dziękuję Ci za to. 
Za to, że jesteś moim cudem.

piątek, 3 lutego 2012

Gwiazda

Tyle lat… tyle długich i ciężkich lat pracowałam, by w końcu móc Cię zobaczyć… Dawałam z siebie wszystko każdego dnia, za wszelką cenę usiłując spełnić swoje marzenie. Wszystko, co robiłam, robiłam z myślą o tym, że być może, któregoś dnia… będzie mi dane się z Tobą zobaczyć.
I kiedy w końcu postawiłam stopę na tej obcej, ale dzięki Tobie tak bliskiej dla mnie ziemi… Ty tak po prostu zginąłeś.
Nie mogłam w to uwierzyć… wciąż nie potrafię. Ktoś tak wyjątkowy jak Ty… jak mógł dać się zabić w tak zwyczajny, prozaiczny sposób? Jak mogłeś być tak nieuważny, Ty, który tak mocno stąpałeś po ziemi? Czy to jest tylko jeden z Twoich sposobów na zwrócenie na siebie uwagi? Och, udało Ci się, więc proszę, wróć…
Ale Ty nie możesz tego zrobić. Tym razem odszedłeś na zawsze i nie ma szans na powrót…

Trzymam w ręku książkę o Tobie… Otwieram ją drżącymi rękoma i trafiam na zdjęcie, na którym jesteś tak pięknie roześmiany… To właśnie po ten uśmiech jechałam do Ciebie… Po uśmiech i odpowiedź na kilka pytań. Bo to nie miała być ostateczna wersja Twojej biografii… Miałam zadać Ci kilka pytań… a Ty miałeś mi na nie dokładnie odpowiedzieć.
Zdziwiłbyś się, widząc właśnie mnie. Powiedziałbyś, że miał tu być mężczyzna. Odpowiedziałabym, że tamten mężczyzna, a mój pracodawca wiedząc, jak bardzo chciałam Cię spotkać twarzą w twarz, pozwolił mi tu przyjechać zamiast niego. Spytałbyś, czy jestem Twoją fanką, a ja bym zwyczajnie przytaknęła… Zadałabym Ci kilka pytań, a Ty zacząłbyś na nie odpowiadać… Słuchałabym Twojego głosu jak najpiękniejszej muzyki na świecie… Patrzyłabym na Ciebie, jak na arcydzieło... którym przecież byłeś. Zarejestrowałabym każdy Twój ruch i zatrzymałabym go w pamięci na długi czas… Patrzyłabym w Twoje piękne, wielkie oczy z zachwytem spuszczając wzrok, gdy tylko nasze spojrzenia by się spotkały… Obserwowałabym piękne długie palce u dłoni, trzymające filiżankę z kawą… Spytałabym jak to możliwe, że ktoś ma tak wspaniałą, mleczną skórę, a Ty odpowiedziałbyś, że… och, właściwie nie wiem… może, że ktoś tak cudowny jak Ty musiał dostać skórę, która by tę Twoją wyjątkowość podkreślała…
Ale Ty postanowiłeś to wszystko zniszczyć. Och, wiem, że tego nie planowałeś… że to był wypadek… Ale dlaczego nie walczyłeś, gdy o Ciebie walczono? Dlaczego pozwoliłeś swojemu sercu przestać bić?
Dlaczego ktoś o tak silnej osobowości i tak wielkiej sile jak Ty zwyczajnie się poddał?! Powiedz, istniał ku temu jakiś powód…? Czy byłeś czymś zmartwiony, kiedy to się stało…? Kiedy jakiś samochód… rozpędzony samochód tak po prostu w Ciebie uderzył? Powiedz, męczyło Cię coś, że nie zdążyłeś uskoczyć na czas? Czy też samochód pędził tak szybko, że nie było na to szans…?
Milczysz. I dalej uśmiechasz się do mnie ze zdjęcia. Teraz już tylko ze zdjęcia… I nigdy już nikomu na te pytania nie odpowiesz…
Mam nadzieję, że nie umarłeś tuż po tym, jak stało się w Twoim życiu coś smutnego. Że odchodziłeś z tego świata mniej lub bardziej… szczęśliwy.

Ach… Całą drogę tutaj zastanawiałam się, jaki będziesz na żywo… Cieszyłam się jak głupia, że moje marzenie się spełni… Dlaczego sprawiłeś, że legło w gruzach w jednej chwili…?! Kto dał Ci prawo niszczenia wszystkich moich marzeń…?!
Czy zdajesz sobie sprawę z tego, dla ilu ludzi byłeś całym światem? I jak wiele światów przez Ciebie przestało istnieć? Jak wiele istnień straciło sens życia…? Czy rozumiesz, jak ważnym człowiekiem byłeś?
Pozwoliłeś sobie umrzeć… pozwoliłeś cierpieć dziesiątkom tysięcy dusz. Dusz, które kochały Cię platonicznie i bezwarunkowo… i pewnie niejedna, gdyby mogła, zginęłaby za Ciebie…
Ach, dlaczego musiałeś umrzeć? Dlaczego musiałeś umrzeć wiosną, kiedy wszystko kwitnie i świat jest taki piękny? Dlaczego nie mogłeś zginąć jesienią, gdy dookoła jest szaro i gdy atmosfera sprzyja melancholii…?
Sprawiłeś, że znienawidziłam wiosnę, którą tak kochałam do tej pory. Nienawidzę wiosny, bo ośmieliła się zabrać mi Ciebie.
Nienawidzę słońca, które świeci mocno i radośnie, boleśnie smagając moje oczy. Nienawidzę szafirowo niebieskiego nieba, na które teraz spoglądam, bo przypomina mi o Tobie. Nie znoszę chmur, które po tym niebie płyną, bo przypominają mi o przyjaciołach, których tak nagle opuściłeś… Czy powiedziałeś im kiedykolwiek, jak ważni są dla Ciebie…? Czy oni zdążyli Ci to powiedzieć…?
Byłeś tak porywczą osobą… czy zdążyłeś pogodzić się ze wszystkimi, z którymi się pokłóciłeś…? Czy nikt nie żałuje przez Ciebie swoich słów…?

Jestem już prawie na miejscu. Za chwilę stanę twarzą w twarz z najboleśniejszym widokiem mojego życia…
Biały, dość duży pomnik, a na nim dziesiątki kwiatów. Tak wiele osób przyszło Cię tu odwiedzić… Kładę książkę na środku, delikatnie opierając ją o jeden z pięknych bukietów. Mają białe płatki… Mlecznobiałe, jak Twoja skóra.
Książka wciąż jest otwarta na Twoim zdjęciu; nie potrafię jej zamknąć. Wciąż patrzę na Ciebie… na Ciebie, którego już nie ma. Patrzę na twoje oczy, które już niczego nie widzą. Na usta, które niczego więcej nie wypowiedzą ani nie złożą pocałunku na niczyim policzku… Na uszy, do których nie dotrze już żaden dźwięk i na dłonie, które już nigdy niczego nie dotkną. Na ręce, które już nigdy niczego nie podniosą i na długie, smukłe nogi, które nie zrobią już ani kroku…
Wpatruję się w Twoją twarz o idealnych rysach… i nie mogę uwierzyć w to, że to całe piękno zamieniło się w kilka garści prochu… Tyle piękna w jednej niedużej urnie…

Składam ręce do modlitwy. I zastanawiam się jak wiele osób robi właśnie to samo. Szepczę cicho słowa modlitwy głęboko ufając, że nie modlę się na marne.
Czy jesteś teraz w miłym miejscu…? Czy jesteś szczęśliwy tam, gdzie jesteś – żywy, choć umarły…?

Wiatr rozwiewa moje włosy i strąca kilka kwiatów z nagrobka.
Kwiat, którym byłeś, zwiądł… Pozostały po nim tylko Płatki, powoli usychające bez źródła ich życia…
Czy przestałeś być Kwiatem po to by stać się Gwiazdą…?
Czy obserwujesz mnie teraz z góry, szczęśliwy, że nią jesteś…? Wielką Gwiazdą Wszechświata, która rozświetla drogę innym zagubionym gwiazdkom…? Czy to Ty świecisz tak jasno i mocno…?
Bądź szczęśliwy i niech Twoja dusza będzie spokojna.
Twoje Płatki dadzą sobie radę. Tylko im świeć. I pozwól im błyszczeć równie mocno.

Wracam do domu i dopisuję do Twojej biografii ostatnie zdanie…
„Kim Hee Chul zginął potrącony przez samochód 23 kwietnia…”

Żegnaj, Gwiazdo…

Chwytać powietrze

Nie ma nadziei.

Słowa, które do niej mówisz, nie są dobrymi słowami.
Teraz, kiedy Ty nadal się bawisz, ona łzy ukrywa w poduszce. Nigdy nie widziałeś jej łez; nie wiesz, co znaczy ból wyrywanej nadziei. Jako ten, który to robi, nie czujesz tego; a ona bez niej nie umie żyć.

Ona już nie chce miłości.

„Idioto! Powinieneś odebrać mi miłość, nie nadzieję!”
Słyszę jej głos. Znam ją lepiej, niż Ty i mogę powiedzieć, że ona i tak Cię kocha. Obie wiemy, że to głupie i obie wiemy, że przez to prawdziwsze.
Wiesz, że gdyby mogła, ułożyłaby dla Ciebie wspaniałą pieśń? Ale słowa już jej nie słuchają, a ona nie wie, dlaczego. Nigdy nie przyzna się, że to Twoja wina, choć taka jest właśnie prawda.
Miłość do Ciebie jest czymś nieopisanym, mówi. A skoro nie da się jej opisać, skoro ona tego nie umie, nie ma sensu się trudzić.
Tak bardzo na nią czekała. Ale kiedy już się pojawiła, nie chce jej. Nie chce tej miłości, która nie splata się z wzajemnością.

Powinna walczyć.

Obiecała sobie, że zawalczy. Że sprawi, że się w niej zakochasz. Teraz, wpatrując się we wspólne, dziś zrobione zdjęcie, sama w to nie wierzy.
Wiesz, ona jest istotą bardzo słabą; nie wspierana traci chęci.
Im więcej czasu spędzacie razem, tym mniej wierzy, że może się coś zmienić. Chce zrezygnować.
Czy będzie potrafiła żyć kochając Cię, ale nigdy Ci o tym nie mówiąc?

Cały czas ma Twoją postać przed oczami.

Nigdy nie powinna była się w Tobie zakochiwać.
Cały czas wpatruje się w swoje dłonie; nadal czuje na nich Twoje ciało. Miękką skórę skrytą pod delikatną warstwą bawełny. Wyciąga ręce, jakby chciała Cię znów dotknąć.

Ale jest sama, chwyta tylko powietrze…

Pocałunek

Zdawało im się, że miliony gwiazd spadają na Ziemię tylko dla nich i tylko po to, by jeszcze bardziej upiększyć tę niesamowitą i magiczną chwilę.
Migoczące punkciki pojawiały się na przejrzyście granatowym niebie po to, by już za sekundę pojawić się gdzieś indziej. Łapały się nawzajem tak, jak oni próbowali chwytać mijające drobinki czasu. Okrągła tarcza nieruchomego Księżyca rzucała bladozłote światło na drzewa, ławki i uliczki pokryte białą pierzyną.
Świat ucichł na moment, urzeczony pięknem, które choć było mu już znane, zachwycało za każdym razem tak samo i niezmiennie. Co jakiś czas melodię wieczoru uzupełniały głośne oddechy przepełnione radością i skrzypienie bieli, która za wszelką cenę starała się, by nie pozostać niezauważoną.
Gdzieś zza alejek wymknął się cichutki wiatr, kołysząc szalikami dwóch spacerujących obok siebie osób w rytm tylko jemu znanej piosenki. Zaskoczony faktem, że został zlekceważony, postanowił złożyć chłodne pocałunki na ich zarumienionych policzkach. Oni jednak w dalszym ciągu nie dostrzegali jego usilnych starań. W końcu znudzony oddalił się od nich kręcąc się gdzieś wśród drzew, z których strącał śnieżny puch, wirujący dookoła nich.
Cały świat zdawał się czekać na rozwój wypadków. Na to, że ktoś zerwie otulającą tę dwójkę nić milczenia.
- Dlaczego? – Pytanie zadane równocześnie zadrżało delikatnie wśród pary wymykającej się z ust i zniknęło zagłuszone odrobinkę wstydliwym chichotem.
- Ty pierwszy.
- Nie. Ja zadałem to pytanie ułamek sekundy wcześniej.
Dziewczyna spojrzała na drzewa, jakby oczekiwała, że obserwujący ich wiatr potwierdzi jego słowa lub nim zaprzeczy. Wiatr, mimo iż znał odpowiedź, postanowił jej nie udzielać. Wzięła jego milczenie za potwierdzenie; przymknęła oczy i odezwała się cichym, kojarzącym się z gorącą czekoladą, głosem:
- Dlatego, że mnie zaprosiłeś. I może dlatego, że mamy pełnię.
Księżyc, zadowolony taką odpowiedzią zaświecił nieco intensywniej, mimowolnie oświetlając twarz chłopaka, która zastygła w oczekiwaniu na ponowienie pytania, które już znał.
- A ty, dlaczego?
Gwiazdy przerwały swoją gonitwę, oczekując odpowiedzi. Chłopak zdjął rękawiczki, schował je do kieszeni kurtki, po czym poluzował szalik. Jego serce uderzało z ogromną siłą, oddech przyspieszył. Próbował swój wzrok zatrzymać na dziewczynie, na jej jasnych tęczówkach, jednak wymagało to z jego strony takiej odwagi, jakiej nie posiadał.
- Adaś? – Nieświadoma niczego dziewczyna była nieco zniecierpliwiona jego milczenie. Zdenerwowanie, które go opanowało, zaczęło działać również na nią.
- Ja… cóż… - wyjąkał zdenerwowany z powodu czegoś nietypowego w krtani, co sprawiało, że jego głos stał się nieco wyższy. – Ja… dlatego, że ja… - jąkał się, w panice zbierając porozrzucane myśli.
Poirytowany niezdecydowaniem chłopaka wiatr smagnął go boleśnie po twarzy, dając mu do zrozumienia, że nie podobają mu się jego poczynania.
- Adaś, to mówisz, czy nie? Bo dla mnie to nie jest wcale takie ważne. – Tym razem smagnięcie poczuła właśnie ona, jakby wiatr chciał ją zganić za utrudnianie sprawy.
- Ale dla mnie jest. Bo widzisz, ja w tobie… to znaczy… zupełnie nie wiem, jak ja mam ci to powiedzieć… - Spojrzenia obojga zetknęły się ze sobą na chwilkę, wystarczającą jednak, żeby dziewczyna zrozumiała, o co chodziło jej towarzyszowi.
Jej twarz rozjaśnił uśmiech. Stała teraz naprzeciwko chłopaka, zmuszając go, by na nią patrzył.
- W porządku – stwierdziła. – Może więc łatwiej będzie jak mi to pokażesz? – Słowa wypowiedziane przez nią nieśmiało, dla niego zabrzmiały odrobinę buńczucznie.
Oboje zamarli. Drżące dłonie próbowali ukryć w kieszeniach, lecz pulsujące od nich ciepło przeszkadzało w sklejaniu i dopasowywaniu myśli i uspokojeniu emocji, które kumulując się, cisnęły na zewnątrz.
- Pokazać, mówisz? – Chłopak zacisnął palce w lewej dłoni, prawą unosząc na wysokość policzka dziewczyny. Delikatnie odgarnął jej kosmyk z czoła.
Wiatr świsnął przeciągle z podziwem, ale jednocześnie zniecierpliwiony nieśmiałością obojga. Zbiegł ze swojej kryjówki, złośliwie, acz w dobrej wierze popychając chłopaka w kierunku śmiejącej się dziewczyny.
Ich czoła zetknęły się ze sobą. Zawstydzony Księżyc nasunął sobie biały obłoczek na oczy; gwiazdy błysnęły wszystkie naraz, a wiatr zatrzymał się w locie.
A oni trwali w milczeniu, po raz pierwszy kosztując siebie nawzajem.

Ona

Ona była taka idealna.
Miała śliczne, niewielkie, różowiutkie ciałko. Cudowne, filigranowe rączki, po pięć paluszków na każdej dłoni, zaciśnięte w piąstki i z łatwością mieszczące się w dłoni matki. Urocze, małe stópki, stworzone do stąpania po ziemi. Idealnie gładka skóra, nosek zadarty, usta malinowej barwy, delikatnie rozchylone jak u rybki. I te długie, ciemne rzęski…
Ona z pewnością byłaby piękna… gdyby żyła.

Usta kobiety wykrzywił nagły grymas protestu, kiedy muskały chłodne czoło noworodka. Dłonie coraz bardziej zaciskały się na półmetrowym zawiniątku, jakby bały się, że ktoś go jej odbierze.
Uszy, skryte wśród poduszek zdawały się słyszeć głośny, narastający płacz córeczki. Przyłożyła główkę małej do piersi, po czym wstała powoli i odrobinę ociężale, starając się nie upaść. Uśmiechnęła się cierpko do swoich współlokatorek, zbyt zajętych karmieniem nowo narodzonych pociech, aby mogły ją zauważyć.
Skupiając się na powiekach niemowlęcia, opuściła szpitalną salę i opierając się jedną ręką o ścianę, żwawym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia.
Musiała wydostać się z tego budynku. Oni powiedzieli, że zabiorą jej córeczkę. To dziecko było jej i nikt nie ma prawa go odebrać. Nawet Bóg. Nikomu jej nie odda.
Drżącymi palcami przesunęła po chłodnej powierzchni klamki, zacisnęła je, po czym się odwróciła.
Zmęczone oczy po raz ostatni prześlizgnęły się po bladożółtych ścianach i podłodze wyłożonej starym linoleum.
Nikt jej nie gonił. Z pokoju pielęgniarek dochodziły głośne śmiechy. Kobieta przygryzła wargę. Pojedyncza łza wyznaczyła wilgotną ścieżkę swoim następczyniom.
Ucałowała siny policzek córeczki i zbiegła po schodach, lekko chwiejąc się na niestabilnych nogach. Nerwowo oglądała się dookoła, jednak nikt nie zwracał uwagi na niewysoką kobietę, ubraną w koszulę nocną, niebieski szlafrok z froty i człapiącą w odrobinę zbyt dużych kapciach.
Posuwała się bardzo powoli, po omacku szukając zatopionych w ciemności nocy ścian.
- Moja malutka - szeptała do ucha niemowlęcia, nosem muskając skórę policzka, która zmarszczyła się delikatnie. - Mamusia zabierze cię tam, gdzie nikt nas nie będzie szukać. Zaprowadzę cię do tatusia.
Membranę ciszy gwałtownie rozerwało głośne stukanie lekarskich chodaków. Kobieta wstrzymała oddech i skryła się za grubym, marmurowym filarem.
Zdenerwowana głaskała małą główkę dziewczynki, starając się oddychać jak najciszej. Chwilę później kroki ustąpiły, a ona ruszyła dalej. Przystanęła na chwilę tuż przed wyjściem ze szpitala. Przez moment wpatrywała się w każdą rysę pozostawioną na szybie, próbując opanować przyspieszone bicie serca i napływające łzy. Pchnęła drzwi. Nie było czasu na rozmyślanie, lekarze mogli w każdej chwili zacząć jej szukać.
Listopadowy wiatr otoczył ją chłodnym płaszczem, a mroźne powietrze szczypało ją w nos, policzki i niczym nie osłonięte, długie nogi.
Mimo, iż było ciemno, widziała drogę. Księżyc zdawał się jej pomagać, zsyłając na Ziemię delikatną poświatę.
Czuła, jak całe jej ciało przeszywa tępy ból, ale zacisnęła tylko zęby, spojrzała na zawiniątko, które trzymała w zziębniętych ramionach i pobiegła przed siebie, szurając kapciami po dziurawym, szarym chodniku.
Kilkanaście minut później znalazła się w dobrze jej znanym miejscu. Omiotła wzrokiem pokaźnych rozmiarów, zdobioną bramę, wykonaną w czasach secesji, pozamykane stragany dookoła niej i wysokie lampy, które świeciły bardzo delikatnym światłem. Przeszła przez wrota, chwiejąc się i zgrzytając zębami. Mijała alejkę po alejce, z nikłym uśmiechem wpatrując się w nieruchome ciałko swojego dziecka, które pod każdym dotykiem jej przeraźliwie zimnych palców, siniało coraz bardziej.
Kobieta przymknęła zaspane i zmęczone oczy, stając przy marmurowym nagrobku. Powoli i delikatnie położyła dziecko na nagrobnej płycie, po czym ucałowała je w malutkie czoło.
- No, córeczko, poznaj swojego tatusia. - powiedziała miękkim głosem, odrobinę rozczulonym. - Cześć, kochanie - skierowała piwno-złote tęczówki ku niebu. - Przyprowadziłam ci małą. Chcieli mi ją zabrać, wiesz? Ale ja się nie dałam i przyprowadziłam ją tutaj... Teraz będziecie razem. - z jej piersi wyrwał się nagle donośny, rozpaczliwy szloch. Siedziała na zimnych płytach chodnikowych i kiwała się na boki, ukrywając twarz w dłoniach.
Nagle strata i męża i dziecka wydała jej się rzeczą tak straszną, że zapragnęła przestać cokolwiek czuć.
Przyłożyła zimny policzek do nagrobka, jedną dłonią dotykając miejsca, w którym jeszcze kilka godzin temu niewielkie serduszko zabiło dokładnie trzy razy, po czym zamilkło, a drugą oparła na dogasającym zniczu.
Wiatr przeszył całe jej ciało, po czym zaczął opowiadać swoją baśń, starą jak świat. Szeptał jej słowa prosto do ucha, a ona uśmiechała się, szczęśliwa, że będzie mogła być tam, gdzie najbliższe jej osoby. Przed oczami tańczyły jej wesołe promyki delikatnego światła. Zobaczyła swoją córkę, śmiejącą się do niej z ramion męża. Wołali ją do siebie, a ona zapragnęła z nimi być… Resztkami sił podniosła się, aby przytulić zawiniątko, po czym opadła na kamienną płytę, a jej jasnoniebieskie tęczówki zgasły wraz ze światełkiem znajdującym się w czerwonym zniczu.

Noc powoli ustępowała porankowi, kiedy ostatni podmuch wiatru ze świstem zabrał do siebie kolejną duszę.

Księżycowy chłopak i deszczowa dziewczyna



Zmierzch zapadł tak szybko, jak gdyby jakiś niesforny aniołek rozlał po niebie buteleczkę z atramentem. I wydawałoby się, że ten sam aniołek, z zamiarem naprawienia małego błędu, przykłada do niego miękką gąbkę, pozostawiając widoczne na Ziemi ślady w postaci gęstych, szarawych chmur.
Gdzieś jednak spomiędzy nich, majestatycznie wyglądał srebrzysty Księżyc, przykuwając uwagę każdego, kto na niego spojrzał.
- Patrz, Damian, patrz! Księżyc!
Wieczorna cisza została przerwana przez ciepły, dziewczęcy głos. Jego posiadaczka wzrok miała utkwiony w jednym punkcie; niebieskie tęczówki migotały w słabym świetle lamp. Lewą ręką pociągała za rękaw kurtki dużo od niej wyższego chłopaka, który uśmiechnął się szeroko, podążając za wyciągniętym palcem prawej dłoni dziewczyny.
- Widzę, widzę - miękkie tony jego głosu rozpłynęły się łagodnie w szumiącym cichutko i rozwiewającym ich włosy, wietrze. - Jest tak blisko. Najbliżej Ziemi od piętnastu lat. Prawie na wyciągnięcie ręki.
Oboje, tknięci nagłą potrzebą serca, wyciągnęli ręce w kierunku ogromnej tarczy tak, jakby ją obejmowali, a potem jednym, sprawnym ruchem zamykali go w swoich dłoniach.
- Gdyby jeszcze jutro spadł deszcz... wtedy byłabym naprawdę szczęśliwa, wiesz?
Blondwłosy chłopak kiwnął, przytakując i poklepał towarzyszkę delikatnie po głowie.
- Tak, tak. Na pewno.
- Deszczowa dziewczyna i księżycowy chłopak! Niesamowite! - Przechodząca obok nich staruszka klasnęła w dłonie.
Mocny głos zerwał delikatną nić ciszy, jaka ich oplatała; podskoczyli, obracając się przy tym w kierunku starszej pani.
Kobieta była wysoka i w słabym świetle pobliskiej lampy nie przypominała staruszki. Zdradzały ją tylko zmarszczki na jej twarzy i zapadnięte policzki delikatnie zarumienione z wrażenia.
- Pomożecie mi nieść zakupy? Może na to nie wyglądają, ale są naprawdę ciężkie.
Chłopak podbiegł do niej i odebrał część reklamówek. Posłał dziewczynie zaskoczone spojrzenie. Widząc to, roześmiała się cicho.
- Pewnie, że pomożemy, proszę pani - oznajmiła, kiwając głową na powitanie. - To moja sąsiadka - szepnęła do blondyna. - Zawsze pomagam jej nosić zakupy. I od dziś, ty także musisz - wystawiła koniuszek języka i przymknęła powieki.
- Hę? Ja? Dlaczego?
- Tak o. Jak mówię, że musisz, to musisz.
- Znów się nade mną znęcasz.
- Ja mogę dopiero zacząć.
-  O nie - westchnął głośno i podążył za starszą panią, która cały czas przysłuchiwała się ich rozmowie i przyglądała im się z nakrapianą, na jej bladej twarzy, radością. Palce jej prawej dłoni bębniły bezdźwięcznie po szerokich ustach, wygiętych w kącikach ku górze.
- Niesamowite - powtarzała z uśmiechem - niesamowite. - Starsza pani weszła po schodkach prowadzących do jednego z rzędy domków jednorodzinnych i otworzyła drewniane, zdobione drzwi. Dziewczyna podążyła za nią, lecz Damian został na zewnątrz. Jego oczy świdrowały wypolerowaną powierzchnię, zatrzymując się na każdym, nawet najmniejszym, wgłębieniu.
- Damian? - Niebieskooka delikatnie dotknęła jego ramienia, łącząc swoje spojrzenie z jego - piękne, prawda?
- Czy to... anioły? - spytał, drżącą rękę wysuwając do przodu, jakby bał się, że jednym, delikatnym muśnięciem opuszka zbudzi zaklęte w drewnie istotki.
- Księżycowy chłopaku! Deszczowa dziewczyno! Gdzie mi uciekliście?
- Już idziemy, proszę pani! - odpowiedziała jej dziewczyna. - Piękne, prawda? Zostały zrobione na zamówienie. No, ale chodź już, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdziemy.
- Dlaczego...?
Odpowiedział mu tajemniczy uśmiech towarzyszki. Podążył w głąb mieszkania, rozglądając się dookoła.
- Tędy, tędy, kochani -  staruszka wyłoniła się z jednego z pomieszczeń, kierując swoje kroki do przestronnej kuchni, szurając kapciami po wypolerowanej, drewnianej podłodze.
- Przepraszam, że pytam... - zaczął nieśmiało chłopak, kiedy zakupy zostały pochowane, a w jego dłoni spoczął granatowy kubek w złote gwiazdki, wypełniony parującą cieczą.
- Tak, księżycowy chłopaku?
- ...Dlaczego księżycowy chłopaku?
- Damian... - blondynka nachyliła się do jego uszu. Czuł delikatną woń jej perfum; pachniała jak takie małe kwiatki, które kwitną na wiosnę, a których nazwy nigdy nie mógł zapamiętać. Jej bliskość sprawiała, że wszystkie jego zmysły rozpoczynały dziki, niepohamowany taniec, mieszając mu w głowie. Teraz też, ledwo słyszał jej szept. - ... jest pisarką. To znaczy... była. Podobno. Nie naciskaj jej, w końcu sama powie, o co jej chodziło.
Kiwnął głową, uporczywie wpatrując się w herbatę. Upił jej łyk, po czym na jego twarz wpłynął dziwny grymas.
-  Co, do...
-  Zielona herbata - zaśmiała się starsza pani, przeczesując włosy palcami.
-  Smakuje jak... - zastanowił się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia. Skupił się do tego stopnia, że nie zareagował, kiedy dziewczyna wyjęła mu kubek z ręki i napiła się. Drgnął dopiero wtedy, kiedy z powrotem włożyła mu go do ręki, delikatnie przesuwając palcami po jego dłoni.
- ... deszcz  - oznajmiła stanowczo, kiwając głową.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
- No, jeśli ty nie jesteś deszczową dziewczyną, to ja nie wiem - rzuciła wesoło starsza pani, ukrywając zaciekawienie za zasłoną uśmiechu. - Jak tak na was patrzę, to aż ciepło mi się na sercu robi. Ale! Ja miałam wam opowiedzieć pewną historię. Dawno temu chciałam napisać o nich książkę, o księżycowym chłopaku i deszczowej dziewczynie... ale mi się nie udało. Ale kiedy was tak dzisiaj zobaczyłam, pomyślałam, że koniecznie muszę opowiedzieć wam tę historię.
Księżyc spełnia każde skierowane ku niemu marzenie. I choćby było nie wiadomo, jak skomplikowane... on naprawdę je kiedyś spełni.
Nie wszyscy jednak są tego świadomi. Oni nie byli.


Ona była córką piekarza, którego wypieki znane były w całej okolicy. To właśnie ojciec nauczył ją jak robić jej ulubione, cynamonowe ciasteczka.
Oprócz ojca i cynamonowych ciasteczek dziewczyna ponad wszystko uwielbiała deszcz. Potrafiła godzinami wpatrywać się w wirujące krople i wsłuchiwać się w jego rytmiczne dudnienie. Kiedy przymykała oczy, wyobrażała sobie, że jest w samym środku odwiecznego, deszczowego rytuału.
Od czasu do czasu, gdy chmury odsłaniały okrągłą tarczę Księżyca, szeptała z przejęciem, że pragnie, tak bardzo pragnie być częścią deszczu. Księżyc zdawał się do niej uśmiechać i delikatną, srebrzystą poświatą przekonywać, że naprawdę tak się stanie.
Natomiast on codziennie przychodził do piekarni, wiedziony zapachami, jakie wypływały przez niewielkie okienka sklepiku. Kupował ciastka, czasem chleb czy bułki, ale tak naprawdę pociągała go córka piekarza i jej nowy... teleskop. I sam nie wiedział, co go fascynuje bardziej - srebrzysto-złoty księżyc, czy złotowłosa istota, z którą spędzał swój wolny czas.
- Chciałbym zamieszkać na Księżycu - powiedział jej, kiedy oboje przypatrywali się Pełni.
Mijały jednak lata, a oni z dzieci stali się młodymi ludźmi, coraz bardziej potrzebującymi swojej obecności. Zupełnie zapomnieli o tym, że kiedyś skierowali ku Księżycu swoje największe marzenia.
Uczucia, jakimi od dawna się darzyli, powoli zmieniały swoją postać, a oni poddawali się ich wpływom. W końcu kochali się do tego stopnia, że nikt ani nic nie było w stanie ich rozdzielić. Tak przynajmniej myśleli zarówno wszyscy, którzy ich znali, jak i oni sami.
Pewnej nocy, kiedy oboje poznawali się wśród ciszy traw, zawstydzony i najwyraźniej zazdrosny księżyc postanowił właśnie w tamtej chwili spełnić ich marzenia. Oboje poczuli, że ich ciała stają się coraz mniej materialne, że ulatywali. Byli jednocześnie szczęśliwi... i przerażeni. Jednocześnie wiedzieli, że przecież mogą dzielić los ukochanej im osoby. I mimo niezaprzeczalnej miłości, jaka ich łączyła, on nie pokochał jej deszczu na tyle, by móc razem z nią w nim trwać, a ona nie pokochała jego Księżyca na tyle, by już na zawsze na nim zamieszkać.
Zanim się spostrzegli, los wydarł ich sobie w szaleńczym porywie.
Ale oni nigdy o sobie nie zapomnieli i nigdy nie przestali się kochać.
I zawsze wtedy, kiedy podczas Pełni pada deszcz, słychać ciche, jakby dziewczęce łkanie. To deszczowa dziewczyna błaga Księżyc, by pozwolił jej i księżycowemu chłopakowi żyć razem, na Ziemi. By oddał im życie, które zabrał w zamian za spełnione marzenia.
Również księżycowy chłopak, słysząc jej błaganie, wyciąga ręce ku miejscu, w którym żyli szczęśliwie, będąc razem.
Czekają. Bo Księżyc, prędzej czy później, spełni ich marzenie.


Staruszka zamilkła i spojrzała na swoich gości. Blondyn schował w ramionach dziewczynę. Jej drgające ramiona zdradzały, że ukrywa przed kobietą swoje łzy.
Starsza pani podeszła do nich i pogładziła po głowie najpierw chłopaka, potem dziewczynę.
- Księżyc nareszcie spełnił ich marzenie. Wasze marzenie.
Za oknem deszcz zadudnił o parapet.
I wtedy Damian zrozumiał.
- Mogę być nawet deszczem, byle z tobą - wyszeptał dziewczynie do ucha, a ona w odpowiedzi wtuliła się w niego jeszcze mocniej.
- A kiedy nam się znudzi, zamieszkamy na Księżycu - dobiegła go stłumiona odpowiedź. - I będziemy spełniać marzenia.

Przyjaciółka Księżyca


Noc zamieniała się na miejsca z dniem, kiedy razem ze znajomymi wychodziła z plebanii. Nagły powiew chłodnego wiatru owionął ich policzki, składając na nich powitalny pocałunek. I tylko ona zrozumiała ten codzienny gest i uśmiechnęła się delikatnie. Przymknęła oczy, by wsłuchać się w jego tajemniczy szept i wysunęła nogę do przodu, próbując zejść ze schodów. Pech chciał, że padający przez całe popołudnie śnieg dosyć nierówno zasypał stopnie i dziewczyna potknęła się, sekundę potem uderzając czołem w czyjeś, schowane za ciepłą kurtką, plecy.
- Przepraszam – mruknęła gdzieś w przestrzeń.
- Nie ma sprawy – odpowiedział tak dobrze jej znany głos. Osobliwe „r” wywołało u niej nagły przypływ smutku, którego nie umiała, a raczej nie chciała, wyjaśnić. Postanowiła spojrzeć mu głęboko w oczy, na próbę. I tym razem dostrzegła w nich delikatnie padający deszcz. Wszystkie marzenia, zarówno jego, jak i swoje.
Przytrzymał jej spojrzenie. Miała wrażenie, jakby z nią igrał, sprawdzał, jak daleko może posunąć się w uporczywym wpatrywaniu się w nią.
Wydawałoby się, że oboje w to grają. I nie istniał świat poza nimi. Świat, który w tej chwili zamykał się do kilku osób ciekawsko się w nich wpatrujących i szepczących między sobą, ewidentnie się z nich śmiał.
           - Idziecie już? Zimno mi! – wysoki, ciemnowłosy chłopak zapinał właśnie charakterystyczną dla siebie czarną kurtkę.
           - Adrian, nie przeszkadzaj im – pouczyła go niewysoka szatynka, z trudem opanowując śmiech.
- Właśnie, chodź tutaj!
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. Wiedziała, że oni robią to wszystko dla niej. Po to, by mogła wykorzystać każdą szansę na rozmowę, na bycie bliżej niego. Ale widząc wyraz twarzy chłopaka o deszczowych oczach, zrezygnowała i dołączyła do grupki przyjaciół
- To ja już pójdę, bo mi film ucieknie. – Pożegnał się chłopak i poszedł w swoją stronę. Jeszcze przez chwilę obserwowała jego oddalającą się sylwetkę, a potem zrównała się z pozostałymi. To był jeden z tych dni, kiedy na spotkanie przychodziła z radosnym sercem, a wychodziła z niego wewnętrznie rozbita. Wiatr po raz kolejny dał jej o sobie znać, ale ignorowała jego pełne pocieszenia słowa. Wiedziała, że on lubi kłamać. Nie chciała słuchać potoku świszczących kłamstw i tym razem.
Podążała przed siebie, pogrążona w rozmowie i zapatrzona w niebo. Chmury, dotychczas kłębiące się jedna przy drugiej, pospiesznie się od siebie odsuwały, jakby pokłóciły się przed momentem o to, co jest pomiędzy tą dwójką. Miała wrażenie, że cały wszechświat o nich myśli.
Nagle jej oczom ukazała się cudowna, okrągła tarcza Księżyca. Zatopiona w jej pięknie nie zauważyła, że stoi cały czas w miejscu. Utkwiła spojrzenie w srebrzysto-złotym ziemskim satelicie, o którym wolała myśleć, że pełni rolę słuchacza i jednocześnie kogoś odpowiedzialnego za spełnianie skierowanych ku niemu próśb. 
Niespodziewanie, w jej umyśle pojawiła się malutka myśl, że ten odcień, odcień dzisiejszej Pełni, nie należy wyłącznie do Księżyca. Należy również do chłopaka o deszczowych oczach.
- Deszczowe oczy i księżycowe włosy! – szepnęła sama do siebie, przejęta nowym odkryciem. Na jej twarzy powoli zamieszkiwał uśmiech. Nie odrywając oczu od uroczej twarzy radosnego Księżyca, zrównała swoje kroki ze znajomymi, którzy nawet nie zauważyli jej zniknięcia. Kiedy sobie to uświadomiła, poczuła niemiłe ukłucie w sercu, ale postanowiła się tym nie przejmować. 
Ponieważ go znalazła! Znalazła tego jedynego na świecie, deszczowo-księżycowego chłopaka!
- Wiecie co? – wtrąciła nagle, znudzona przysłuchiwaniem się rozmowie, która je nie dotyczyła.
- Co takiego? – zapytał Adrian, zaglądając jej w oczy. Dziewczyna w odpowiedzi wyciągnęła dłoń przed siebie.
- Pełnia! – wykrzyknęła radośnie, wytykając jednocześnie język. Pobiegła przed siebie, a potem raptownie przykucnęła, nabrała puszystego, bielutkiego śniegu w malutkie dłonie i zwyczajnie go zdmuchnęła. Płatki rozsypywały się dookoła, migocząc w świetle lamp niczym małe, spadające gwiazdki zesłane przez zimę.
- Co ty robisz?
- Nie wiem, Beatko, nie wiem.  To przez tę Pełnię. Wiesz, że wtedy… nie panuję nad sobą i swoim szaleństwem. – Dziewczyna wybuchła śmiechem, spostrzegłszy miny towarzyszy. – No, ale wiecie, że tak jest! Podczas Pełni… wariuję.
„ I ja, i moje zmysły” – dodała w myślach, przypominając sobie ostatnie miesiące. Do oczu napłynęły jej łzy, które powstrzymała, wmawiając sobie, że na nie przyjdzie jeszcze czas. 
Takie huśtawki nastrojów były dla niej czymś zupełnie normalnym. Śmiała się w głos, by potem wybuchnąć płaczem. Wszystko dlatego, że czuła się niepewnie. Wszędzie, gdziekolwiek się nie znalazła. Wyjątkiem były te nieliczne chwile spędzone z nim sam na sam. Ale teraz nawet one są tylko wspomnieniami, które kryją się w jej pamięci i wyskakują z szufladek w jej umyśle właśnie wtedy, kiedy nie trzeba było. Były wtedy natrętne jak muszki latające latem wokół owoców. A ona odganiała się od nich na tyle skutecznie, że odchodziły na jakiś czas.
- Tak, tak, wariujesz.  Ale moim zdaniem zupełnie niezależnie od fazy Księżyca. – podsumowała Beata, patrząc jej wymownie w oczy. Zrozumiała. Wiedziała, jaki jest prawdziwy powód zmian jej nastroju. Postanowiła natomiast, że się do tego nie przyzna.
Wzruszyła tylko ramionami, nie biorąc sobie słów dziewczyny do serca. Miała zaskakująco dobry humor i żadne niepotrzebne wspomnienia nie mają prawa przeszkodzić jej w radosnym powrocie do domu.

***
A jednak. Drastyczna zmiana nastąpiła, gdy znalazła się sama, w pustym pokoju, oświetlonym tylko przyćmionym światłem lampki stolikowej.
Siedziała na łóżku, ze sporych rozmiarów przytulanką – dinozaurem, który był świadkiem niejednego kryzysu w jej siedemnastoletnim życiu. Oczy utkwione miała w sporych rozmiarów kartce z widocznym, dopiero skończonym rysunkiem. Niewprawnie nałożona akwarela wyraźnie odznaczała się na bieli papieru. 
Była z siebie dumna, ale jednocześnie przepełniało ją coś w rodzaju zdenerwowania czającego się gdzieś w kącie i gotowego ujawnić się w najmniej oczekiwanym momencie. „Bez sensu. Po co ja go rysowałam? Bez sensu” – powtarzała w myślach, obejmując dinozaura coraz mocniej i czując jego charakterystyczną woń. Nie istniało nic innego, co mogłoby pachnieć jak on. Miał zapach… spokoju.
Nagle zerwała się, pluszaka odrzucając w kąt, chwyciła rysunek w dłonie i przyjrzała się namalowanej na nim twarzy. Być może dla postronnego odbiorcy rysy twarzy mogły się rozmijać z pierwowzorem, jednak dla niej, podobieństwo było uderzające. 
Nawet nie zauważyła, jak na jej policzkach powoli zaczęły pojawiać się łzy. Płakała, choć, gdyby ją ktoś teraz zobaczył, nie potrafiłaby podać żadnego wytłumaczenia. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, zdała sobie sprawę z tego, że wszystko, co robi, jest zupełnie bez sensu.
Co takiego powstrzymuje ją przed wyznaniem mu swoich uczuć? Przecież ta niepewność wyniszcza ją w najokrutniejszy z możliwych sposobów. A mimo to, wolałaby cierpieć w ten sposób jeszcze kilka lat, niż dowiedzieć się, że on nie potrafi jej pokochać. Nie potrafi przyczynić się do samowolnego oddania swojej nadziei. Nie chce widzieć jak odchodzi z jej serca. Przywiązała się do niej i do tej miłości, którą pielęgnowała cichutko i ostrożnie niczym najdelikatniejszy kwiat, w swoim sercu. 
A przecież przywiązanie posiada ogromną moc, łączącą nawet to, czego według innych, nie da się połączyć. Jest jak super mocny klej, który jak już złączy, to nie ma rady, musi zostać, jak jest.
Czasami wydawało jej się, że myli miłość z takim przywiązaniem. Czasami inni próbują przekonać, że tak jest w rzeczywistości. Bywało, że gubiła się we własnych myślach, myląc je z osądami znajomych i przyjaciół.
Ale teraz wiedziała. To nie przywiązanie, bo ono nie wywołuje aż tak skrajnych emocji, nie rani tak dotkliwie, jak niemożność kochania… i bycia kochanym. I chociaż największym pragnieniem dziewczyny było dawanie mu z siebie jak najwięcej, chronienie go, gdy zajdzie taka potrzeba i stanie przy jego boku, ofiarowując tyle miłości, ile zdoła udźwignąć, to jednak jakaś malutka cząstka, niewielki pokoik w jej sercu zamieszkany był przez potrzebę bycia kochanym. Czasami była męczącym lokatorem, bywało i tak, że sprawiała problemy i nie pozwalała na spokojną egzystencję. 
Tak było i w tej chwili, kiedy niebieskooka wpatrywała się w namalowane, deszczowe oczy chłopaka, który nawet nie zdawał sobie sprawy z jej uczuć.
Miała ochotę podrzeć kartkę z rysunkiem na maleńkie kawałeczki, bardzo powoli. Pozbyć się przedmiotu, który właśnie w tej chwili jest powodem jej konsternacji.
Nie zrobiła tego. Bo to tak, jakby miała zniszczyć swoją miłość. 
Odłożyła rysunek na miejsce i usiadła przy biurku, włączając komputer. Miała ochotę na od stresowanie się. Miała ochotę na jakieś bardzo zabawne anime. Albo na zupełnie bezsensowną rozmowę ze znajomymi przez gadu-gadu. 
Ale jak na złość, wszystkie słoneczka na jej liście malowały się na czerwono, a wszystkie komedie już widziała.
Nieoczekiwanie, jedno ze słoneczek w komunikatorze zmieniło swoją barwę na żółty. Uśmiech wpłynął na jej wargi, kiedy zobaczyła, kto to.
- Madzia! – napisała. – Wiesz, że Cię lubię?
- Co Cię tak napadło?
- Nie wiem, po prostu chciałam to napisać. Wiesz, co dziś jest?
- Eee… nie? – padła rzeczowa odpowiedź.
- Pełnia! I wiesz (chyba za często powtarzam słowo „wiesz”), już myślałam, że i tym razem nie zobaczę Księżyca, bo przecież cały czas padał śnieg, a tu proszę! Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak ja się cieszę!
- O, to dziś? A w ogóle, to ile trwa taka pełnia? Jeden dzień?
- Nie. Wydaje mi się, że czasem nawet trzy, albo cztery. Moja Pełnia!
Chciała napisać jej o swoim smutku, ale jakoś nie mogła. Siliła się natomiast na pozornie pogodną wymianę zdań. Ciekawa była tylko, kiedy Magda zauważy, że coś jest nie tak. Ta dziewczyna zawsze odgadywała, kiedy miała gorszy dzień. Nawet, jeśli rozmawiały ze sobą tylko za pomocą komunikatora i czasami SMS-ów. 
Czasami odnosiła wrażenie, że jej imienniczka jest jej dużo bliższą osobą, niż kilku innych ludzi, których zwykła nazywać przyjaciółmi. Jakby odczytując jej myśli, w  okienku pojawiła się kolejna wiadomość.
- Widzę, że coś jest nie tak. Piszesz trochę jak nie Ty. Stało się coś?
„Stało” – chciała odpisać – „Nie uśmiechnął się dziś do mnie. Unika mnie. Nie rozmawiamy już ze sobą, nie mamy jak. A jeśli już, to zawsze jest ktoś obok. A poza tym mam wrażenie, że mu się narzucam.”
- Ale nie mogę ci tego napisać, bo pomyślisz, że zachowuję się dziecinnie i powiesz, że muszę z nim po prostu szczerze porozmawiać, choćby nie wiem, co – wypowiedziała swoje myśli na głos, wzdychając przy tym ciężko.
- Wydaje ci się. Wszystko jest w porządku. – odpisała. Tak było łatwiej.
- Jasne, jasne. Ale jak chcesz, nie mówisz, to nie.
Podziękowała jej w myślach. Za to, że nie naciska i udaje, że jej wierzy. A na pewno nie wierzy. I ona o tym wiedziała. Ale mimo to nie mogła jej tego napisać.

***
Pierwszy raz od jakiegoś czasu mogła wpatrywać się w tarczę Księżyca ze swojego łóżka. Wyglądał tak, jakby patrzył wprost na nią, czekając tylko, aż skieruje ku niemu swoją prośbę. Uśmiechał się do niej zachęcająco, jakby chciał wyjaśnić, że to nic, jeśli życzenie się powtórzy. I, że zupełnie nie ma znaczenia, że już przestała mieć nadzieję na to, że kiedykolwiek je spełni.
           Zaryzykowała.
- Kochany Księżycu… proszę cię, z całego serca, z serca które zostało rozbite przez Mateusza, a które posklejałam taśmą klejącą, zanieś moją prośbę Bogu. Bo jesteś jego sługą. Jak ja. Ale ciebie uważniej posłucha, na pewno. Poproś Go… poproś Go o deszcz. Wiem, że jest zima. Tylko, że potrzebuję moich marzeń! Bez nich czuję się cały czas zdenerwowana. Wiesz przecież, że tylko w deszczu zaklęte są wszystkie marzenia. Wystarczy tylko je złapać. 
A śnieg mi je zamroził. I nie mogę się do nich dostać! Potrzebuję ich! Potrzebuję ich, żeby wierzyć… że wszystko się ułoży. Ze mną. I z Mateuszem. Zrobisz to, Księżycu? Tak ładnie się uśmiechasz… jakbyś chciał mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. 
Zastanawiam się tylko… powiedz, Księżycu, uśmiechasz się tak do każdego? Czy ten Twój uśmiech, który teraz do mnie kierujesz, różni się od innych? Czy uśmiechasz się tak samo do słońca, które zawsze jest przy tobie i pomaga ci dawać pociechę tym, którzy jak ja zwracają się do ciebie? 
Nie odpowiadasz. No trudno. Już cię nie zamęczam więcej. Tylko proszę, błagam, przekaż Mu moją prośbę…
A on, jakby chciał spełnić życzenie jak najszybciej, zniknął z jej pola widzenia. Powoli zamykała oczy, poddając się snom. Cieszyła się, że w końcu idzie spać. 
Bo świat w jej snach był taki, jaki powinien być.
Dzięki nim miała siłę na to, by każdego ranka zmagać się z przytłaczającą ją rzeczywistością. Potrzebowała tych sił, aby przetrwać osiem godzin dziennie w instytucji, której z całego serca nienawidziła. I nie dlatego, że trzeba się uczyć, ale dlatego, że wszędzie trzeba być najlepszym; we wszystkim. 
Męczyła ją hipokryzja wychowawczyni, która powtarza, że najważniejsze są tylko przedmioty zdawane na maturze i tylko do tych należy się najbardziej przyłożyć. Ale kiedy tylko powinie ci się noga, ona pierwsza zgani cię za to, że nie przykładasz się do zajęć.
Do szału doprowadzali ją znajomi z klasy, może z paroma tylko wyjątkami. Pozostałych nie obchodziło, co u ciebie, dlaczego jesteś smutna, albo właśnie bardzo radosna, tylko to, co dostałaś z ostatniego sprawdzianu, albo czy zgłaszasz dzisiaj nieprzygotowanie na historii.
Na szczęście miała w klasie swoich przyjaciół, którzy wysłuchiwali jej narzekania i głupich komentarzy. Przy nich czuła się swobodnie. Zapominała o tym, że tęskni.
I tylko czasami, kiedy Ola i Łukasz, klasowa para, będąca jednocześnie jej przyjaciółmi, wymieniała pocałunki lub czułe gesty, czuła jak coś wewnątrz niej skręca się z zazdrości. Dałaby wiele za bycie kochaną. Najwyraźniej musi jeszcze poczekać.

***
Droga do szkoły zawsze wydawała jej się ciągnąc w nieskończoność. Nawet, kiedy pospiesznie odrabiała na kolanie zadanie domowe z rosyjskiego. Tym razem jednak postanowiła, że będzie przyglądać się światu za oknem tramwaju i spróbuje uchwycić jak najwięcej piękna. 
Kiedy drzwi pojazdu otwierały się co przystanek i do środka napływało mroźne powietrze, uświadomiła sobie, że to wiatr chce po prostu powiedzieć „Dzień dobry”  każdemu człowiekowi. Za którymś razem po prostu kiwnęła głową, świadoma tego, że wyglądało to nieco dziwnie. Ale dla niej ważniejszy był fakt, że ktoś w końcu się z tym biednym wiatrem przywitał.
Pochłonięta odkrywaniem świata na nowo, nie zauważyła, że tramwaj zatrzymał się już na pętli. Była na miejscu.
Do porządku przywołała ją nagła cisza, jaka zaległa w środku lokomocji. Pospiesznie założyła czapkę na głowę, chwyciła w rękę niebiesko-szary plecak i pobiegła prosto przed siebie. Miała trzy minuty na dotarcie do klasy.

***
I tak każdego dnia. Wszystkie były do siebie tak bardzo podobne, że nie zauważyła, kiedy tydzień dobiegł końca. Wracając do domu w piątek po południu zdała sobie sprawę z tego, że dziś… być może go zobaczy. Serce podskoczyło jej do gardła. 
„Ale tak właściwie… to co z tego? Przecież i tak nic to nie zmieni. Dalej będziemy udawać, że nie łączą nas żadne wspomnienia, które mogłyby… mogłyby być o wiele piękniejsze, gdybyśmy przywoływali je oboje.”
Mimo, iż spotkanie ze swoją grupą oazową miała wyznaczone dopiero o 20.00, przyszła tuż po 19.00. Przywitała się z przyjaciółmi, serdecznie, radośnie. Zatrzymała się dopiero przed nim, przed chłopakiem o księżycowych włosach i deszczowych oczach. 
- Cześć – odezwała się pierwsza. Kąciki jej ust wygięły się ku górze, kiedy ich oczy spotkały się na ułamek sekundy.
- Cześć. – Prawie natychmiast odwrócił wzrok, ale tuż potem, jak gdyby na zadośćuczynienie, odwzajemnił uśmiech.
A ona stała przed nim i nie wierzyła własnym oczom. Tyle tygodni na to czekała! Na ten jeden mały uśmiech. Tak bardzo za nim tęskniła! Już prawie zapomniała, jak wygląda, kiedy się uśmiecha. Kiedy uśmiecha się do niej.
Ciepło łagodną falą rozpłynęło się w jej wnętrzu. Nie wiadomo, skąd, w kącikach oczu pojawiły się łzy. Odwróciła się i chwyciła za rękę Karolinę, osobę, która wiedziała wszystko o jej uczuciach do Mateusza. Razem opuściły pomieszczenie.
- Co się stało, kochanie?
- Karolina… - dała radę tylko wyszeptać, zanim rozpłakała się na dobre. Tuląc się do przyjaciółki, powoli odzyskiwała spokój.
- To przez Matiego, prawda? – Szatynka starła łzę z policzka dziewczyny. – Biedna moja. On jest jeszcze dzieciakiem, jeszcze nie dojrzał. Poza tym, nie jest ciebie wart. Nie potrafi docenić takiej wspaniałej dziewczyny, jak ty.
- Jest mnie wart! – zaprzeczyła z całą mocą, jaka jeszcze jej pozostała. – Jest, jak nikt inny. 
Tak bowiem zdecydowało jej serce. I ona mocno w to wierzyła. 
Nagle zdała sobie sprawę z tego, że przecież oboje mają czas. Przecież może na niego zaczekać, bo nigdzie się nie wybiera. A jeśli to faktycznie jest miłość, to prędzej czy później zostanie odwzajemniona.
Ponieważ Bóg nigdy nie zsyła ludziom miłości, która pozostaje sama.

Dźwięk przeznaczenia



Muzyka była całym jej światem. Czuła ją każdą, najmniejszą nawet cząsteczką swojego siedemnastoletniego ciała. Każdy dźwięk, wypływający z jakiegokolwiek instrumentu, czy też pochodzący z czyjegokolwiek rozśpiewanego gardła, chowała głęboko na dnie serca. Zbierała każdą nutę, jaka tylko pojawiła się na Ziemi.




Nie marnowała żadnej z nich. Cichymi, spokojnymi nocami siadała przy swoim fortepianie i uwalniała melodie ułożone na kształt jej duszy.




Długie, smukłe palce z niebywałą lekkością i harmonią zatapiały się w błyszczących klawiszach instrumentu.







Grając, myślała tylko o jednym, nieznanym jej dotąd uczuciu. Im bardziej próbowała ogarnąć jego istotę, tym bardziej się gubiła. Dźwięki stawały się nienaturalnie urywane. Palce myliły białe z czarnym, małe z dużym.




Kiedy zdała sobie sprawę z tego, że gra nieczysto, natychmiast przerwała. Wstała od instrumentu i wyszła na balkon. Niemal natychmiast owionęła nią aura niedawnego spotkania. W nocnym milczeniu drgały jeszcze chwilę temu wybrzmiałe akordy.




Przymknęła oczy i zanuciła poznaną tego dnia piosenkę.




Po chwili, do jej głosu dołączył inny, męski z akompaniamentem gitary. Pomyślała, że to jej własna wyobraźnia, a może umysł, w którym ta melodia zapisała się bardzo wyraźnie, włącza te głosy w jej głowie. Poddała się im, przepełniona tym nowym, fascynującym uczuciem.


Gdy umilkła, gitara dalej grała. W dodatku nie, jak jej się wcześniej wydawało, w jej głowie, ale tuż obok, wprost z sąsiedniego balkonu.


Obróciła się gwałtownie i zamarła. Świat zakręcił się dookoła i poczuła mdłości. Wzięła głęboki wdech i utkwiła miodowo-złote spojrzenie w osobie, która podśpiewywała jeszcze cichutko.


Miał zamknięte oczy, więc tego nie zauważył. Toteż wpatrywała się w niego uporczywie, jakby nie wierząc w to, co widzi.


Tuż obok niej, wsparty o kanarkowo żółtą ścianę domu, po turecku siedział ten sam chłopak, którego spotkała wcześniej. Ciemnoblond grzywka odbijała się od równego, prostego nosa, kiedy jego głowa kiwała się w rytm uderzeń w gitarę. Lekko pochylona sylwetka jednoznacznie wskazywała na niewątpliwie wysoki wzrost. Wąskie usta rozciągnięte miał w błogim, delikatnym uśmiechu zdradzającym zaangażowanie w tworzoną przez niego muzykę. Palce jednej dłoni przeskakiwały wesoło ze struny na strunę, zaś drugiej ściskały różową kostkę do gry, pędzącą w górę i w dół. Kolejne wygrywane przez niego akordy spieszyły się, by trwale zapisać się w jej pamięci, jako najpiękniejsza melodia na świecie.


Chłopak otworzył oczy. Patrzył teraz wprost na nią, zaglądał w jej miodowe tęczówki bez cienia zawstydzenia, zadziornie i odważnie.


- Jak to mówiłaś? „Coś takiego jak przeznaczenie nie ma prawa istnieć, bo nie istnieje dźwięk przeznaczenia”, tak? – Roześmiał się, jakby nie dowierzając. – Dziewczyno, czy ty nadal w to wierzysz?


Zawahała się przed odpowiedzią.


- Tak – odparła w końcu. – Bo przeznaczenie nie ma swojego dźwięku… tak myślę… Tak.


Blondyn uśmiechnął się lewym kącikiem ust. Dopiero teraz zauważyła delikatne zagłębienie w policzku.


- Jesteś niemożliwa, wiesz?




- Wiem. I jestem z tego niesamowicie dumna – wytknęła koniuszek języka, czując się niczym mała, przekomarzająca się dziewczynka. I tak też wyglądała, ze skrzącymi się w słabym świetle lampy wydostającym się z pokoju, oczyma, rękami założonymi na piersi i wyzywającym, ale lekko zawstydzonym uśmiechem.




- Ale ja dalej nie rozumiem, jak można nie wierzyć w przeznaczenie – oświadczył, wtulając się w instrument.




- Można – odparła, podnosząc głowę ku niebu, które wyglądało tak, jakby chciał ogarnąć cały świat swoimi ciemnogranatowymi ramionami. – Wiara nie jest czymś, co zmieni się od tak.




Widząc, że chłopak chce zaprzeczyć, dodała:


- A jeśli już, to nie moja.


- No tak, bo żeby wiara się zmieniła, to trzeba ją najpierw mieć – zażartował, odsłaniając mlecznobiałe zęby.


- Właśnie – przytaknęła dziewczyna i wróciła do domu, zostawiając gitarzystę z ciemniejącym niebem i poczuciem winy.


Usiadła do fortepianu i powoli przesunęła po jego klawiaturze, uwalniając kolejne dźwięki. Grała początkowo delikatnie i smutno, zamieniając uczucia w melodię.


Nie powinna się była na niego obrażać. Nie mógł wiedzieć, że zgubiła swoją wiarę w cokolwiek już dawno temu. Że wszystko w swoim życiu robiła mechanicznie, nie zastanawiając się nad tym, co i po co właściwie się stara. O ile się stara.


Bo poza muzyką nic tak naprawdę nie miało sensu.


Co nie zmienia faktu, że tamten chłopak nie był niczego winien i powinna mu to jakoś przekazać. Zamknęła oczy, a wtedy wszystkie nowe doznania i wszystkie uśmiechy, jakie dzisiaj otrzymała, skumulowały się w jej sercu. A ona pozwoliła im płynąć, szybko i intensywnie, odgradzając ją od reszty wszechświata. Tylko tak umiała powiedzieć mu „przepraszam”.










Usłyszał, jej grę. I zrozumiał. Każdy ton, każdy pojedynczy dźwięk składał się na jego zrozumienie tej dziewczyny.




- Jest zagubiona – stwierdziła jego mama, stawiając na stoliku obok jego łóżka kubek z parującą herbatą.




- Jak ty to robisz?


- Ale co, kochanie?


- No… że wiesz, co myślę. Że werbalizujesz moje myśli. To straszne!


- Załam się. – Kobieta poczochrała włosy swojego syna. – A potem posklejaj tę dziewczynę. Rozumiemy się?


- Tak jest, mamo – chłopak próbował udawać, że salutuje, ale zapomniał, że trzyma w ręku kubek z gorącym płynem. Krzyknął z bólu, kiedy ciecz wylała mu się na nogi.


Czterdziestolatka przyłożyła sobie dłoń do czoła.


- Ale najpierw się ogarnij – jęknęła, opuszczając pomieszczenie.


A kiedy tylko z niego wyszła, wybuchła ciepłym, matczynym śmiechem.










Siedziała skulona na swoim łóżku i wpatrywała się w ścianę. Dookoła otaczały ją rzeczy, które nie miały dla niej żadnego znaczenia. Meble, książki, dyplomy i puchary, dziesiątki przeczytanych książek – to wszystko było jedynie dowodem jej samotności, która tej nocy zdawała się być jeszcze bardziej obca i przerażająca. Ciemność, którą za sobą ciągnęła, pochłaniała wszystkie piękne dźwięki. W uszach słyszała wciąż natarczywe buczenie i jęki, miliony jęków. I kiedy próbowała odnaleźć ich źródło, zdała sobie nagle sprawę z tego, że to z jej własnego gardła wydobywają się tak przeraźliwe tony.




Położyła się i zwinęła się w kłębek. Miła ochotę krzyczeć, przerwać tę ciszę i tę straszną, okropną samotność, ale czuła się zbyt słaba na tak ogromny wysiłek.




Drżała tylko, jak w febrze, dopóki nie zapadła w sen pełen tęczy dźwięków.


Sen, w którym nigdy nie była samotna.










Oboje obudzili się, gdy ten sam promień z niezwykłą śmiałością zaczął tańczyć im na nosach. I obydwoje, jakby na zawołanie zawinęli się szczelniej w swoje kołdry, chowając głowy przed światłem. Nie chcieli się jeszcze budzić.




Ona, ponieważ nie chciała wracać do samotności.




On nie wiedział natomiast, w jaki sposób mógłby to jej życie odmienić.










Około godziny dwunastej usłyszała pukanie. Najpierw spokojne i delikatne, z upływem czasu stawało się coraz bardziej nachalne.




Dziewczyna przerwała swój codzienny rytuał picia kawy i leniwie zsunęła się z miękkiej kanapy.




- Idę już, idę – mamrotała pod nosem niezadowolona.


Jednak, gdy już otworzyła drzwi, na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu, który następnie przerodził się w zwyczajny, pogodny.


- Zamawiała pani grajka na dwunastą – oznajmił chłopak i na potwierdzenie swoich słów obrócił się, ukazując znajdujący się na plecach czarny futerał.


- Wcale nie – zaprzeczyła.


- No jak to? Mam tu gdzieś kwitek… niech no go tylko znajdę. – Blondyn niecierpliwie przeszukiwał kieszenie, aż w końcu skapitulował. – Nie pokażę go pani w tej chwili, ale jestem pewien, że mnie pani zamawiała.


- Nie sądzę – droczyła się z nim, powolutku zamykając drzwi. – Ja pana wpuszczę, a pan mnie okradnie!


- Owszem – potwierdził ku zaskoczeniu siedemnastolatki - okradnę panią z zagubienia.


- A z samotności? – Zapytała nagle, zaciskając dłoń a klamce. Nie uszło to uwadze chłopaka.


- Z samotności przede wszystkim.


- To wchodź. – Gestem zaprosiła go do środka.


- Czas na piosenkoterapię – stwierdził, rozsiadając się na krześle obok fortepianu i sięgając po gitarę.


Zatopieni w muzyce i uśmiechach nie zauważyli, kiedy w ich sercach po cichu zamieszkała Miłość, stwierdzając, że jeszcze poprzygląda im się przez jakiś czas, a dopiero potem się ujawni.










- Herbaty? – Zapytała, gdy umilkł już ostatni zagrany przez nich dźwięk, powoli rozpływając się w eterze.




- Z chęcią.




Dziewczyna udała się do kuchni, a kiedy wróciła, w oczach miała zagadkowy błysk.


- Wszystko fajnie – powiedziała, wręczając chłopakowi filiżankę – ale jak ty masz właściwie na imię?


- Czy to ważne?


- Nie, ale chciałabym wiedzieć.


- Rafał.


- Jak ten anioł z księgi Tobiasza.


- Ten sam.


- Lubię go. To znaczy anioła, nie Tobiasza. Chociaż jego w sumie też.


- Dogadałabyś się z moją mamą – stwierdził, upijając łyk herbaty.


Otrzymał nieznaczne skinienie głową w odpowiedzi.


Klasnął w dłonie.


- Kiedy rozmawiasz ze mną, masz do mnie mówić. Nie będę mógł cię okraść, jeśli się ode mnie odizolujesz. – Pogroził jej palcem z przekorą


Kiwnęła głową.


Chrząknął.


- Dobrze już, dobrze. Poddaję się.


Uśmiechnęli się do siebie ciepło. Oboje wierzyli, że uda im się porozumieć i dzięki temu samotność już nigdy nie będzie jej przerażać.










Ale po jego wyjściu wszystko się zmieniło. Gdyby miała przyrównać dźwięk tej samotności, która do niej tego dnia przyszła, nie umiałaby, gdyż był niższy i straszniejszy niż jakikolwiek wygrywany na wydobywającym najniższe na świecie dźwięki instrumencie.




Wydawało jej się, że od tego dźwięku drży wszystko dookoła. Był straszny i otaczał ją z każdej niemal strony, a jakby tego było mało, zachłannie zajmował całe jej wnętrze.




Usiadła przy fortepianie i zastygła z palcami nad klawiaturą.


Krzyknęła tak głośno i mocno jak nigdy przedtem. Jej głos wibrował i niósł się po całym domu, przedarł się przez lufcik otwartego okna i wpadł do sąsiedniego, odrobinę stłumiony, ale nieprzerwany. Krzyczała wciąż i wciąż, nie mogąc się powstrzymać. W końcu zabrakło jej tchu; z ulgą przywitała koniec przepływu negatywnych emocji.


- Nigdy więcej nie chcę się tak czuć, nigdy, nigdy, nigdy – Powtarzała słowo „nigdy” w kółko, niczym mantrę, w końcu nadała mu dźwięk i śpiewała, śpiewała, śpiewała.


W końcu znużona, zaczęła wpatrywać się w ścianę. Bez myśli, z pustką w sercu i z duszą opanowaną przez samotność.


Dopóki nie usłyszała delikatnego, kojącego głosu, któremu akompaniowała przyjemnie brzmiąca gitara. Melodia wygrywana wśród nocy była jak balsam, jak prawdziwy lek na strach. Podążyła za nią, harmonijnie dołączając swój głos.


Im była bliżej balkonu, tym dźwięk, dochodzący z zewnątrz, stawał się milszy i intensywniejszy.


Dwie wielkie łzy, łzy oczyszczenia, sturlały się miękko po policzkach, a za nimi następne. Jednak ona śpiewała dalej, z piekącymi oczami i zdartym wcześniej od krzyku gardłem. Została opanowana, owionięta cudownym głosem tego chłopaka. Nie mogła uwierzyć, że jest człowiekiem z krwi i kości, a nie aniołem muzyki zesłanym jej z nieba.


- Już nigdy nie krzycz tak przeraźliwie – chłopak przestał śpiewać, kontynuując jednak grę i mówił cichym, przejmującym głosem – Nie i już.


A ona śpiewała dalej.


- Możesz iść spać, pianistko. Będę grał, dopóki nie zaśniesz. Żebyś wiedziała, że już nie jesteś sama, okej?


Śpiewała dalej, ale tym razem z cieniem uśmiechu. Powoli się wycofywała, a on wziął jej delikatnie wygięte ku górze kąciki, za dobry znak.


- Rafał, chodź już do środka – usłyszała kategoryczny głos mężczyzny, który prawdopodobnie był ojcem chłopaka. Wiedziała, że powinna pozwolić mu na to, żeby przestał już grac, ale tak bardzo nie chciała, żeby ten paniczny strach przed samotnością znów się powtórzył, więc, nieco niezgrabnie, wygramoliła się z ciepłej pościeli i zapaliła światło.


- Nie mogę, tato – usłyszała – jeszcze nie mogę.


Wróciła, odprowadzona przyjemną kołysanką. Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze grał, ponieważ po raz pierwszy od dłuższego czasu zasnęła. W dodatku z uśmiechem. Zapomniała tylko zgasić światło.


A on grał długo i przejmująco, obserwując migające gwiazdy, dopóki sam nie zapadł w przyjemny, mocny sen o dziewczynie ze złotymi oczami.


W środku nocy obudziła go mama, prosząc, żeby wrócił do pokoju. Spojrzał jeszcze raz w kierunku pokoju dziewczyny. Światło było zgaszone, więc do domu musieli wrócić jej rodzice.


Uspokojony i przepełniony nadzieją, wrócił do przerwanego snu.










Od tamtej pory grał jej już codziennie. Z czasem nauczył się też rozpoznawać, kiedy zasypia, a kiedy wręcz przeciwnie. Nie wiedział tego na pewno, ale instynktownie wyczuwał ten moment, w którym powinien zakończyć swoją grę. I o dziwo nigdy się nie mylił. Niekiedy bywało też tak, że ostatni dźwięk rozbrzmiewał równo z cichym kliknięciem, jakie wydobywało się w pokoju dziewczyny, gdy któreś z jej rodziców gasiło światło w jej pokoju. Uśmiechał się wtedy sam do siebie i wpatrzony w niebo rozświetlone okolicznymi latarniami, życzył jej dobrych snów.




Czasami łapał się na tym, że pragnie, aby to on sam przyśnił jej się tej nocy. Nie rozumiał tego, ale poddawał się wypełniającemu go uczuciu z radością.










Każdego ranka wyczekiwała jego przyjścia. Krzątała się po całym mieszkaniu, nerwowo poruszając palcami na komodzie lub innym meblu w takt jakiejś melodii.




Przychodził punktualnie, co do minuty. Przeważnie. Bywało, że ktoś lub coś zatrzymywało go dłużej w domu lub poza nim. Siadała wtedy do fortepianu, przymykała oczy i pozwalała zdenerwowaniu i nagłym, ale już niezaskakującym poczuciu osamotnienia wynurzyć się z kącików jej serca i nadać ukryty sens melodiom stworzonym przez znanych kompozytorów.




Ale zawsze zostawiała lekko uchylone drzwi, tak, że mógł spokojnie wejść do jej domu. Zastawał ją wtedy kołyszącą się lekko w przód i w tył, z włosami spiętymi na czubku głowy w pośpiechu i tak, by żaden kosmyk nie wyrywał jej z muzycznego transu. Opierał się wtedy o framugę drzwi, uważając, żeby jak najciszej postawić obok siebie gitarę i obserwował ją przez dłuższą chwilę. Uśmiechał się przy tym tak, jak małe dziecko, któremu wręczy się ogromnego lizaka i patrzył, ale nie słuchał. W tamtych chwilach nie interesowała go tamta muzyka. Bo to ona była muzyką. Piękną, chwytającą za serce, ale jednocześnie dziwnie odległą.


Jakiś czas trwał w zachwycie, dopóki nie wyczuła jego obecności i nie odwróciła się. Patrzyła wtedy na niego swoimi złotymi oczami z wyraźną ulgą, ocierając ślady łez ze swoich policzków.


- Rafał… - szeptała wtedy słabym głosem – dobrze, że już jesteś.


- Dziś znów przyszła? – pytał, mimo, że znał już odpowiedź.


- To było straszne… naprawdę… jak zawsze.


- Ale już długo jej nie było, prawda? Tydzień?


- Dwa. I dlatego to było takie okropne. Rozumiesz?


- Chciałbym – podszedł do dziewczyny i pochylił się tak, że ich twarze znajdowały się na równej wysokości. Nim zdał sobie z tego sprawę, już trzymał ją w objęciach.


Kiedy tylko poczuła na sobie przyjemny ciężar chłopaka i ciepło od niego bijące, wybuchła niepohamowanym płaczem. Łzy spieszyły się, by wydostać się na zewnątrz i spływając po policzkach, ustach i nosie, zatopić się ostatecznie w miękkim materiale bluzy Rafała.


Dziewczyna łkała, wypłakując całą swoją samotność, jaka przyszła do niej tego dnia. Powolutku uwalniała się od ucisku zatroskanego i odrobinę zdezorientowanego chłopaka.


- Przepraszam – powiedziała lekko drżącym głosem – zmoczyłam ci bluzę – stwierdziła lekko zażenowana.


- Przerażające – prychnął, omijając jej spojrzenie. Sięgnął po stojącą w kącie gitarę i ułożył ją sobie na nodze. Próbował szarpać za struny, jednakże palce gubiły rytm. Pod opuszkami nadal czuł jej drżące ciało.


Tak bardzo chciał jej pomóc. Ale co jeszcze mógłby dla niej zrobić?










- Porwać ją. – Usłyszał od ojca, kiedy podzielił się z nim wątpliwościami. – A tak na poważnie, to nie wiem, czy możesz zrobić coś ponad to. Po prostu rób to dalej. Poza tym zawsze możesz ją przyprowadzić do nas, nie będzie się nudzić. Matka na bank ją czymś zajmie. Poza tym pojutrze przyjeżdża twoja siostra z mężem i dzieckiem, więc jedna osoba więcej nie robi różnicy, nie uważasz?




- Taa… wiesz tato, może się mylę, ale… to był chyba twój najdłuższy monolog w życiu. Gratki.




- Masz dziesięć sekund, żeby zniknąć. Jeden…


- Dobra, dobra. Będę tam, gdzie zawsze.


- Osiem…


- Ej, nie liczysz po kolei!


- Dziesięć.


Czterdziestolatek pokręcił głową, usłyszawszy trzaśnięcie drzwi wejściowych. Omiótł pomieszczenie wzrokiem. Obok telewizora stał, niedbale oparty o fotel, futerał.


- Mam syna gamonia – mruknął, uśmiechając się sam do siebie i rozpinając suwak. W końcu mógł sobie trochę pograć. Dawno już tego nie robił; ostatnio gitarę miał w rękach, kiedy Rafał miał dziesięć lat. Z odrobiną nieśmiałości wprawił struny w drganie. Z każdą sekundą jego palce nabierały śmiałości, by w końcu idealnie dopasować się do instrumentu.


Zamknął oczy i poddał się cudownej mocy muzyki.










Zaprosił ją do siebie. Na początku wyłącznie na obiad, potem zostawała do kolacji, a po jakimś czasie przychodziła na śniadania i zostawała już do wieczora. I tak, jak mówił jego ojciec, zupełnie nie miała kiedy poczuć się samotna. Ich dni wypełnione były śmiechem i radością, poznawaniem rodzinnych sekretów i tworzeniem wspaniałej muzyki.




Gdy wracała do domu, opowiadała rodzicom o minionym dniu, a oni słuchali jej z widoczną na ich twarzach ulgą, że nie spędza całych dni sama.




Z biegiem czasu obie rodziny polubiły się i spędzały ze sobą każdą wolną chwilę raz w jednym, raz w drugim domu.


Wszystkie te dni były dla niej jak piękny sen… I jak każdy piękny sen skoczył się drastycznym przebudzeniem.


Dotychczas samotność, która do niej przychodziła, pojawiała się wyłącznie wtedy, gdy była całkiem sama; bała się towarzystwa. Ale nikt nie spodziewał się, że otworzy się razem z dziewczyną i zaatakuje po cichu, omiota ja zupełnie podczas wspólnego obiadu.


Wszystko wyglądało tak, jak zawsze. Siedziała pomiędzy swoimi rodzicami, a jej oczy pozostawały utkwione w oczach Rafała. Rozmawiali. Pogodnie, zwyczajnie.


I właśnie wtedy poczuła, że coś jest nie tak. Że nagle przestała tu pasować; że oddala się od wszystkich tych, którzy właśnie wymieniali uśmiechy i drobne uprzejmości. Rozmowy zdały się zupełnie jej nie dotyczyć. Jakby świat nagle o niej zapomniał.


Serce biło jej szybciej. Nie była na to gotowa. Próbowała włączyć się do wspólnej konwersacji, ale świat stał się nagle niewyraźny, a głosy dochodziły do niej jakby zza ściany. A przecież siedziała tuż obok.


Pochyliła się nieznacznie, mocno zaciskając powieki. Samotność przysiadła na jej barkach sprawiając, że odczuwała niesamowity ciężar.


- Rafał, mogę cię prosić na chwilę? – Spytała. Zaskoczyło ja, jak mocno pomimo tego, co się działo, zabrzmiał jej głos.


Wstali od stołu i skierowali się do pokoju chłopaka.


- Ciekawe, o co chodzi… - zastanawiała się na głos matka dziewczyny, odprowadzając nastolatków wzrokiem. – Powinnam pójść i spytać?


- W żadnym razie. Może w końcu do czegoś dojdzie – odpowiedziała jej rodzicielka Rafała z wyczuwalną nadzieją w głosie. Mężczyźni przytaknęli i powrócili do przerwanej wymiany zdań.










Siedzieli obok siebie, na przykrytym zielonkawą kapą łóżku i stykali się ramionami. Żadne z nich przez chwilę nie wydało żadnego dźwięku; próbowali odnaleźć w otaczającej ich ciszy pasujące do siebie słowa. Przyklejali w swoich głowach jedno do drugiego, a potem odrywali niezadowoleni z efektu. Gwar rozmowy dobiegający zza okna wcale im nie pomagał.




- Powiedz mi – zaczął Rafał, nieśmiało ujmując dłoń dziewczyny i jednocześnie nabierając powietrza. – Powiedz, co jest nie tak.




Zacisnęła palce, czując w ten sposób ciepłą dłoń chłopaka. Uniosła pewnie głowę, ukazując wystraszone i zastanawiająco puste spojrzenie spod długich, gęstych rzęs. Przygryzła dolną wargę.


Dostrzegł w jej oczach błysk nienawiści, który zgasł równie niespodziewanie, jak się pojawił.


- Ja… - próbowała coś powiedzieć; nie umiała wyrazić tego słowami, ale nie mogła zrobić tego inaczej. Tym razem muzyka nie zdołałaby wytłumaczyć mu tego, co ma w sercu. Tego strasznego uczucia, które w niej zamieszkało. – Ja… nie sądziłam, że ona przyjdzie kiedyś tak… tak.


- Jak? – Dociekał, nie rozumiejąc.


- Gdy będziemy wszyscy razem. Gdy będę szczęśliwa. Dlaczego przyszła właśnie teraz; po co? Przecież jest dobrze… Rafał, ja tego nie rozumiem. Tej samotności. Nie potrafię jej pojąc. Rafał… Jak mam ci to wytłumaczyć? – Pytanie zawisło w powietrzu, nie znajdując ujścia. Chłopak milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.


- Mów, co czujesz. Inaczej się chyba nie da.


- Bo widzisz… to jest tak, jakby nagle wszyscy ludzie cię opuścili i jakbyś został zupełnie sam w wielkim, pustym świecie. I nie ważne, że ktoś siedzi właśnie obok ciebie, że do ciebie mówi. Tego kogoś tam nie ma. Jesteś tylko ty. To jak pułapka, Rafał. Bo nie zgodziłeś się na to. A mimo wszystko czujesz, że nie ma nikogo przy tobie. Że jesteś zdany sam na siebie. I tylko do siebie możesz się uśmiechnąć, czy zapłakać. Że nie ma nikogo, kto by cię rozumiał. Albo chociażby kogoś, kto by cię po prostu przytulił…


Zamilkła na chwilę, ale nim chłopak zdążył się odezwał, znów podjęła się tłumaczenia mu tego, co czuła jeszcze przed chwilą.


– Co wtedy czuję? Jakby coś, jakaś niewidzialna dłoń z całej siły ściskała mnie za serce i próbowała je wyrwać. I jeszcze… czuję się taka bezsilna. Bo świat staje się pusty, coraz bardziej pusty, rozumiesz…? I nie mam siły nawet chcieć sobie pomóc. Nie widzę wtedy sensu czegokolwiek. I nie chcę żyć w takim pustym świecie, który jakby tego było mało, dudni, ale dziwnie pusto, bezdźwięcznie… Rozumiesz?


Próbowała spojrzeć na jego twarz, ale on jednym ruchem pociągnął ją delikatnie za rękę i przytulił. Zdezorientowana, mrugała bezsensownie oczami.


- Proszę, nie patrz teraz na mnie – wyszeptał. Oparła dłonie o jego plecy i poczuła delikatne drżenie. Płakał. Nie mogła w to uwierzyć. Ten Rafał, który zawsze witał i żegnał ją uśmiechem, nigdy nieschodzącym z jego twarzy po prostu płakał. Przez nią.


- Nigdy nie czułem czegoś takiego – mówił jej do ucha poruszony – gdybyś tylko mogła… gdybym mógł pomóc ci to znieść…


- I chciałbyś znajdować się ze mną… w zupełnie pustym świecie?


- Gdybym tylko umiał…


- Więc to zrób. Postaraj się, proszę… ja już nie chcę tak sama…


Powoli przeniósł dłonie z jej miękkich włosów na ramiona dziewczyny i odsunął ją lekko od siebie. Spojrzał jej na krótko w oczy, a potem zwyczajnie pocałował.


Do tej pory zawsze uważała, że tak jak w każdym szanującym się romansie poczuje motyle w brzuchu, fajerwerki w głowie… i sama nie wiedziała, co jeszcze. Nie spodziewała się, że w gruncie rzeczy nic takiego nie ma miejsca. Że jedyne, co będzie czuła to fakt, że to właśnie Rafał powinien ją całować, nikt inny. Że pasują do siebie idealnie.










Po tym zdarzeniu jeszcze długo ukrywali przed rodzicami, że są razem. Bawiły ich codzienne starania obydwu rodzin o to, by ich ze sobą zeswatać.




Niecały rok później stwierdzili, że wystarczy. I od tamtej pory wszystko było już jasne. A ich spotkania wcale nie straciły swojego uroku, były nawet jeszcze piękniejsze i jeszcze bardziej przepełnione muzyką. Każdego dnia siadali obok siebie na jej stołku od fortepianu i komponowali swoje własne niepowtarzalne melodie – ona wystukując pojedyncze dźwięki na czarno – białych klawiszach, on – siedział odwrócony do niej tyłem, ale jednocześnie na tyle blisko, że stykali się ramionami i szarpał struny swojej gitary raz mocniej, raz delikatniej, w zależności od nastroju obojga.




I właśnie w ten sposób walczyli. Walczyli z jej samotnością, dzień w dzień, ciągle na nowo. Ale nie przeszkadzało im to. W końcu mieli siebie. Każdego dnia wciąż na nowo.










Jednak pewnego dnia mieszkanie dziewczyny wypełnione było ciszą; wszystko stało się nagle bez-muzyką.




Czekała na niego jak zawsze, z dłońmi zawieszonymi nad klawiaturą instrumentu. I mimo, że się spóźniał, początkowo miała nadzieję, że jeszcze przyjdzie, że tak jak dotychczas przyjdzie i grzecznie wyprosi tę nieznośną ciszę.




Ale nie przyszedł. Po kilku godzinach zajmowania się drobnostkami dziewczyna zdecydowanym ruchem dłoni zamknęła klapkę zasłaniającą klawisze, a po pokoju rozległ się ogromny huk, który przyniósł jej tylko chwilowe ukojenie.


W jej serce po cichu wkradła się panika i potężnie zachwiała jej poczuciem bezpieczeństwa. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić; zupełnie już zapomniała, jak wyglądało jej życie, zanim na placu katedralnym poznała Rafała. Toteż zupełnie bezradna, wpatrywała się w padający za oknem deszcz, szukając w nim odpowiedzi na pytanie: dlaczego się nie pojawił?


Uderzające w szklane szyby krople zdawały się prześcigać w tłumaczeniach, jednak było ich tak wiele, że zupełnie nie umiała wyodrębnić choć jednego konkretnego powodu jego nieobecności.


Siedziałaby tak zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie dzwonek do drzwi. Kiedy otworzyła, zastała w progu matkę Rafała.


- Kazał ci to dać i prosił, żeby przeprosić, że nie przyszedł – rzuciła kobieta zamiast zwyczajowego „dzień dobry” i wręczyła zaskoczonej dziewczynie płytę.


- Ale dlaczego… co się stało?


- Kazał mi obiecać, że nic nie powiem. Przepraszam. Jestem pewna, że on sam ci wszystko wytłumaczy. A teraz wybacz, mam zupę na gazie – to mówiąc, zniknęła za rogiem, zostawiając oniemiałą dziewczynę.










„Mówiłaś, że nie istnieje dźwięk przeznaczenia… A ja mówiłem ci, że się mylisz. To, co za chwilę usłyszysz, to właśnie to. Nasz dźwięk przeznaczenia. Pamiętaj o tym, choćby nie wiem, co…”










To, co potem się stało, zupełnie ją zaskoczyło. Usłyszała znaną jej już melodię – zagrał ten utwór tamtego dnia, w którym się poznali. Mówił jej potem, że gdy tylko ją zobaczył, ta melodia sama powstała w jego duszy.




Wsłuchiwała się w nią i próbowała utrwalić w sercu każdą nutę i każde słowo, które towarzyszyło utworowi. Uśmiechając się do siebie, wystukiwała na kolanie rytm piosenki.




Teraz nie mogła już zaprzeczyć istnieniu dźwięku przeznaczenia. I wcale nie chciała tego robić. Była szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. I przepełniona wdzięcznością za ukryte słowa miłości kierowane do niej przez ich własną, wyjątkową muzykę.










„Jestem ci przeznaczony, czy tego chcesz, czy nie” – usłyszała na koniec – „tylko ja umiem walczyć z twoją samotnością. Pamiętaj o tym… A spróbuj mi tylko zaprzeczyć!”










Wysłuchała tego jeszcze kilkakrotnie i nawet nie zauważyła, kiedy na jej policzkach pojawiły się pojedyncze łzy. Przemyślała wszystko dokładnie. To, że mówił takie rzeczy musi coś znaczyć. Bała się, że to będzie coś okropnego, ale jednocześnie miała nadzieję, że bardzo się myli. I czekała aż przyjdzie i jej to wszystko wyjaśni.










Stał przed nią, trzymając w ręku doniczkę z konwaliami. Przez chwilę nie mówił nic; jego niebieskie tęczówki wydały jej się nagle bardziej niebieskie – być może przez błękitną koszulę, którą założył tego dnia. Jednak ona była zdania, że to przez tłumione uczucia. Nie wiedziała jeszcze jakie, ale była tego prawie pewna.




- Po drodze spotkałem dziewczynkę, która powiedziała mi, że te kwiaty są symbolem wiecznej miłości czy coś takiego… i że powinienem je dać osobie którą kocham, więc… masz – odezwał się po jakimś czasie, wręczając doniczkę zaskoczonej dziewczynie.




- Dziękuję… - kiwnęła z wdzięcznością i zawstydzeniem wymalowanym na twarzy, cofając się jednocześnie w kierunku fortepianu. – To co, gramy?


- Nie – padła stanowcza odpowiedź. – Znaczy… jasne…


- No to o co ci chodzi? – pytała już nieco zdezorientowana.


- Poczekaj – podrapał się po głowie – Muszę ci coś powiedzieć… To ważne.


Wtedy zrozumiała. To wszystko miało związek z tym wczorajszym nagraniem. Spojrzała na niego z lękiem w oczach, którego po raz pierwszy nie dostrzegł. Był zbyt zdenerwowany, żeby zauważyć cokolwiek. Czuł ucisk w klatce piersiowej i szumiało mu w uszach. Uśmiechał się jednak w taki sposób, że niczego nie zauważyła.


- Wyjdź za mnie – wypalił, spuszczając wzrok i czując w środku palący go od wewnątrz ogień.


Milczała. Nie wiedziała, czy mówi to poważnie, czy też może żartuje. Zacisnęła dłonie wokół trzymanego w rękach przedmiotu.


- Czy ty… właśnie mi się oświadczasz?


- Tak. Chcę, żebyś została moją żoną…


Mała, zielona doniczka mieszcząca drobne kwiaty konwalii roztrzaskała się głośno o podłogę, gdy rozradowana dziewczyna rzuciła się Rafałowi na szyję.


- Tak. Tak, tak, tak, tak – szeptała mu dźwięcznie do ucha i ten pełen szczęścia i radości głos towarzyszył mu potem całą bezsenną noc.










Siedzieli na ławce w parku, swobodnie ze sobą rozmawiając. Nad nimi rozpościerało się czyste, letnie niebo o błękitnym odcieniu. Tylko raz na jakiś czas pojawiała się jakaś ciekawska chmurka, bezczelnie podglądając zakochanych.




Również liście z okolicznych drzew zdawały się pochylać możliwie jak najniżej, chcąc usłyszeć, o czym tak wesoło rozmawiają ci młodzi ludzie.




Także i wiatr zdawał się być nimi zainteresowany tym dwojgiem, dmuchał im bowiem namiętnie we włosy, próbując je choć trochę zwichrzyć i przyjrzeć się twarzom młodych ludzi i chcąc zrozumieć, dlaczego oni spoglądają na siebie już od dłuższego czasu.


- Jesteś jakiś blady… - zauważyła dziewczyna – to przez zmęczenie?


- Ja… też. Na pewno też. Ale jest jeszcze coś.


- Co takiego?


- Jestem chory.


- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Zostalibyśmy w domu…


- Nie w ten sposób chory. To nie jest coś, co mogę przeleżeć…


Jej serce zabiło mocniej kilka razy, po czym zamarło. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Chciała coś powiedzieć, ale przerażenie odebrało jej głos. Wiedziała, że jest zbyt pięknie, że ten okres beztroski i niebytu samotności kiedyś się skończy. Że to wszystko kiedyś pryśnie niczym bańka mydlana dotknięta rączką dziecka.


- Umierasz – stwierdziła, powoli wstając z ławki.


- Jeszcze nie.


- Jeszcze? To kiedy? Za miesiąc, dwa, za pół roku? Mówiłeś, że zawsze będziesz przy mnie, że stworzymy piękną rodzinę, że razem będziemy walczyć z moją sam… - nie dokończyła, bo przyciągnął ją do siebie, zamykając w uścisku.


- A teraz mnie posłuchaj – oznajmił przez zaciśnięte zęby. Czuła, jak jego ciało drży, wiedziała jednak, że nie ma szans na wydostanie się z jego objęć. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko słuchać.


- Żadne słowo, które padło z moich ust nie było kłamstwem. Żadne, rozumiesz? A to, że jestem chory, tak, owszem, śmiertelnie… to nie zmienia faktu, że nie mogę umrzeć jako staruszek, łapiesz? To, że ta choroba wróciła po wielu latach, wcale nie znaczy, że nie mogę jej pokonać jeszcze raz. Chcę z tym zawalczyć. Jeszcze raz… dla ciebie, dla nas. Tylko błagam, nie zostawiaj mnie. Nie i już. Wiem, że powinienem dać ci pomyśleć, a potem ewentualnie pozwolić ci odejść… ale nie jestem w stanie. Hej, potrzebujemy siebie nawzajem i chcę, żeby to trwało najdłużej, jak to tylko będzie możliwe. No, hej, zrozum to…proszę.


Uścisk wyraźnie zelżał, ale ona nie ruszyła się nawet o milimetr.


- Więc będziesz żył… jeszcze długo?


- Chcę.


To musiało jej wystarczyć. Nie mógł jej niczego obiecać. Ale z całego serca wierzył w to, że mu się uda.


- Jeszcze jedno… oświadczyłeś mi się, bo chciałeś się ożenić jak najszybciej?


- Tak – opowiedział po prostu. – Skoro byłem… wróć, skoro jestem pewien, że chcę z tobą… na zawsze… No to po co miałem czekać. I nie, nie zrobiłem tego, bo wiedziałem, że jestem chory i mam mało czasu czy coś… Takie rzeczy robi się z miłości. Potrafisz to pojąć?


- Chyba nie – odparła z rozbrajającą szczerością, która go rozbawiła.


- Spokojnie, za jakiś czas to zrozumiesz. Na pewno.


Jej wargi musnęły policzek chłopaka.










- Nie umiem kochać – stwierdziła jakiś czas później, odwiedzając go w szpitalu. Śmiał się dłuższą chwilę, kręcąc głową z niedowierzaniem.




- Nie mówisz tego na poważnie, co?




- Rafał…


- A, rozumiem. Użyłaś złego czasu. Chciałaś powiedzieć, że nie umiałaś. Fakt. Ale teraz już potrafisz.


- Ale ty i tak jesteś w tym lepszy.


- Bo ja jestem we wszystkim lepszy. Taki się już urodziłem. Wiesz, głodny jestem. Obiad przyjedzie do mnie za kilka minutek…


- Masz siłę, żeby utrzymać sztućce?


- No właśnie…nie bardzo. Ale spróbuję.


- Daj spokój. Pomogę ci. Mogę cię nakarmić od początku do końca. A ty po prostu zbieraj siły i zdrowiej. Obiecałeś, że wyjdziesz stąd jak najszybciej i zagrasz mi „Dźwięk przeznaczenia”.


Uśmiechnął się z wdzięcznością. Wiedział, że jego serce wybrało odpowiednią osobę. Początkowo fascynowała go tylko jej tajemnica, ale potem zaczął rozumieć, że to nie do końca tak. Teraz wiedział, że jego zadaniem było nauczyć siebie i ją… kochać. Zwyczajnie, bez fajerwerk, nieegoistycznie być dla drugiej osoby.










Niecały rok później wzięli ślub. Zaprosili niewiele osób – bliższą i dalszą rodzinę, oraz najbliższych przyjaciół, zdobytych głównie podczas pobytów chłopaka w szpitalu, ale również tych z liceum. Wszystko wyglądało tak, jak powinno, młoda para nie pomyliła słów przysięgi małżeńskiej, nikt nie zgubił po drodze obrączek… każdemu tego dnia towarzyszył szeroki uśmiech. Nikt nie myślał o tym, że szczęście może trwać krótko. Najważniejsze było to, co w tamtej chwili. Nadzieja na to, że będzie normalnie. Bez tragedii.




W połowie wesela otrzymali telefon od lekarza Rafała.




- Właśnie trzymam pana wyniki. Wiem, że właśnie się pan żeni, ale pomyślałem, że będzie pan chciał wiedzieć.


- Naturalnie – odparł bez przekonania młody mężczyzna.


- Cóż, muszę przyznać, że byłem zaskoczony tym, co zobaczyłem. Jeden zero dla pana.


- To znaczy, że…? – Nie dokończył zdenerwowany.


- Że jest pan zdrowy. Gratuluję.










Wymknęli się z zabawy, wcześniej dzieląc się radosną nowiną z rodzicami. Udali się do mieszkania, które od tego dnia miało stać się ich własnością. Przekroczyli próg objęci i roześmiani, jednak gdy tylko spojrzeli w kierunku, w którym znajdowała się ich sypialnia, odskoczyli od siebie gwałtownie, usiłując ukryć przed drugim zawstydzenie.




Chwila, o której myśleli zdawała się zbliżać.










Blondyn wziął głęboki wdech i zdecydowanym, niemalże wojskowym krokiem wkroczył do pokoju, sięgnął po futerał z gitarą, którą wcześniej zostawił na łóżku, po czym wyciągnąwszy instrument, zaczął go stroić.




Dziewczyna podążyła jego śladem chwilę później. Słuchała jego gry z podobnym uczuciem do tego, które towarzyszyło jej, gdy robiła to raz pierwszy. Zbierała każdy pojedynczy dźwięk i chowała je wszystkie do specjalnych miejsc w swoim sercu i umyśle, nuta po nucie, pauza po pauzie, takt po takcie.




Wpatrywała się w grającego Rafała z radością i miłością. Cichutko nuciła melodię, którą właśnie wydobywały z gitary jego palce.


Pomyślała, że te same palce być może za chwilę znajdą inne zajęcie…że będą zajmować się muzyką jej ciała. Przestała śpiewać i w chwili, w której to się stało, niebieskooki zerwał się z łóżka i mocno ją przytulił.


- Kocham cię – szepnęła.










Pocałował ją krótko i przelotnie, po czym zanurzył dłonie w jej gęstych, upiętych w prosty kok włosach i pozwolił im miękko opaść na ramiona. Wtulił w nie twarz, a potem delikatnie ucałował jej ucho, obsypał pocałunkami szyję i obojczyk.




Westchnęła cicho, zupełnie się temu poddając. Serce przyspieszyło, gdy powolutku, centymetr po centymetrze rozpinał zamek jej sukienki, która zsunęła się z cichym szelestem. Wygięła się lekko jak kotka, gdy opuszkiem palca przesunął wzdłuż jej kręgosłupa.




Gdy spojrzała w jego niebieskie tęczówki; oprócz pożądania, które spodziewała się ujrzeć, dostrzegła również zachwyt. Uśmiechnęła się do niego, rozpięła jego koszulę i pocałowała go w miejscu, w którym znajdowało się jego serce. Wsłuchując się w jego bicie, oznajmiła, że bije ono już tylko dla niej.


- Cóż za zuchwałość, kochana – mówił, pozbywając się górnej części jej bielizny i przesuwając palce po wypukłościach z zaangażowaniem i zwinnością gitarzysty.


- Poczekaj – dyszała mu do ucha, przykładając dłoń do rozpalonego policzka. – Poczekaj.


- Nie mogę dłużej czekać – odparł, przenosząc ją na łóżko i zamykając jej usta długim pocałunkiem, będącym wstępem do namiętnej i pełnej miłości sonaty ciał i dusz pianistki oraz gitarzysty.


Ciekawski księżyc spoglądał na nich czasem zza jakiejś chmurki i uśmiechał się zadowolony do gwiazd, oświadczając im, że tak pięknego zespolenia dusz i ciał i tak pięknej i zawstydzającej sceny poruszania się jednym rytmem nie widział już dawno.


- To tak, jakby słyszeli w głowach tę samą melodię – zawyrokowała chmura, zasłaniając księżycowi widok.










Kolejne dwa lata, jakie razem spędzili, zdawały się minąć im niczym krótki, szczęśliwy sen, jeden z tych, które prosi się, by kończyły się jak najpóźniej. I jedyna rzecz, która naprawdę ich irytowała, to wścibskie pytania ciotek i znajomych, a także siostry Rafała. Wszystkich niezmiernie interesowało, kiedy w końcu przyjdzie na świat ich dziecko.










- Laura, kochanie, daj mu spokój. Na razie cieszymy się z wnuczki, którą ty nam dałaś – po raz kolejny tłumaczył ojciec mężczyzny.




- Ale przecież minęły już dwa lata. Rozumiem, że wcześniej był chory i musiał wyzdrowieć do końca, ale bez przesady…




- Laura. Odpuść. To nie nasza sprawa. Wiem, że się martwisz, ale w ten sposób wcale im nie pomagasz. Na wszystko przyjdzie jeszcze czas. Oni dopiero zaczęli pracować, budować swoją przyszłość.










Rozmawiał właśnie z klientem na temat perkusji, którą miał mu sprzedać, gdy nieoczekiwanie źle się poczuł. Pomyślał, że to z przemęczenia lub czegoś podobnego i kontynuował doradzanie. Kilka minut później, tuż po pogratulowaniu udanego zakupu, świat stał się nieostry. Runął na podłogę, uderzając głową o stojącą obok gitarę.




- Siostro… pani mąż… przywieźli pani męża – oznajmiła jej koleżanka z pracy.




- Kiedy? – spytała słabym głosem, pozornie nie okazując emocji.


- Kilka godzin temu. Szukaliśmy pani po całym szpitalu…


- Więc pewnie wrócił już do domu? – nadzieja w jej głosie była tak wielka, że kobieta przez chwilę zastanawiała się, czy nie skłamać.


- Nie – zaprzeczyła – to coś poważnego, więc został.


Była pewna, że stało się to, czego obawiała się od samego początku. Choroba wróciła i tym razem nie odpuści tak łatwo.


A ona nie mogła zrobić nic, żeby było mu łatwiej… mogła tylko przy nim być. I uśmiechać się, jakby wszystko było w najlepszym porządku.










Jej obawy okazały się słuszne. Rafał przebywał w szpitalu od sześciu tygodni, z dnia na dzień słabnąc w oczach. Ale nie poddawał się. Z jego twarzy biła jakaś nieodgadniona pewność siebie, radość, której nawet nie poprawiające się wyniki nie potrafiły trwale zniszczyć. Cieszył się z małych rzeczy – z tego, że ma siłę wstać i przejść się wzdłuż oddziału, albo że może sam zjeść posiłek. Czasem, gdy czuł się lepiej chodził na oddział dziecięcy pograć na gitarze. Początkowo nie pozwalano mu tego robić, ale gdy zorientowano się, że jego wizyty pozytywnie wpływają na małych pacjentów, mógł tam przychodzić, gdy tylko miał na to ochotę.




Dzięki swojemu optymizmowi i poczuciu humoru zjednał sobie cały personel, a gdy ktoś prawił mu komplementy uśmiechał się kącikiem ust i mawiał, że to żona tak go wychowała. W końcu najlepsze, co go spotkało, to właśnie ona. Dzięki niej, nie był samotny w tej walce, którą toczył każdego dnia.










Towarzyszyła mu w każdej wolnej chwili, pomagała w najprostszych czynnościach, uśmiechając się promiennie i nigdy nie narzekając. Czasami czuła się bezradna, tak bardzo, że patrząc na swojego męża, który jest za słaby, by nawet usiąść, niekiedy nie potrafiła zatrzymać łez.




W takich momentach dużo rozmawiali. O tym, jak będzie wyglądać ich życie w najbliższym czasie, ale nie zabrakło także rozmów o śmierci, podstępnie czającej się gdzieś za rogiem. Oboje bali się jej tak bardzo, że nie potrafili tego w pełni wyrazić. Ale nie chcieli, nie mogli uciekać od tego tematu. I nie robili tego, stawiając czoła własnemu lękowi i strachowi tej drugiej osoby. Uczyli się akceptować to, co przyniesie im kolejny dzień.










Wpadła do sali szpitalnej z roziskrzonym spojrzeniem miodowych oczu i gdy tylko zobaczyła go stojącego przy oknie i wpatrującego się w zachodzące słońce, podbiegła do niego i wtuliła się w jego plecy, splatając dłonie na wysokości jego klatki piersiowej.




- Co się stało? – spytał, próbując na nią spojrzeć i kładąc swoje dłonie na dłoniach kobiety.




- Stało się, Rafał. Dasz wiarę? Udało nam się…


- Ale co takiego, kochanie?


- Jestem w ciąży. Dwunasty tydzień.


Obrócił się i pocałował ją mocno, namiętnie. Szybkim ruchem starł ze swojego policzka pojedynczą łzę i całował ją już nieco delikatniej.


- Dziękuję – powiedział, drżącą ręką dotykając jej brzucha. – Chyba nigdy nie byłem tak szczęśliwy…


- Nawet w dniu ślubu? – droczyła się z nim.


- Oj, czepiasz się.


- Pewnie. Bo lubię. – Roześmiała się, a jej dźwięczny głos rozniósł się echem po niewielkiej, szpitalnej sali.





Miesiąc później lekarze oświadczyli, że nie mogą już nic dla niego zrobić. Tydzień później wrócił do domu, ale żadne z nich nie poruszało tego tematu.










Po raz pierwszy w życiu poczuł, co to samotność i przeraziła go moc tego uczucia. Było dokładnie tak, jak to mu kiedyś przedstawiła. Kropka w kropkę. Z tym, że miał świadomość, że od tej samotności dużo gorsza będzie samotność umierania. Zawołał ją do siebie łamiącym się głosem.




Nie musiał już nic więcej mówić. Wiedziała, co go dręczy. Miał to wypisane na twarzy.




- Musisz przy mnie być, kiedy będę umierał… - zażądał, ściskając jej dłoń jak dziecko, które boi się, że za chwilę spod łóżka wyjdzie jakiś potwór.


Usiłowała się uśmiechnąć, jednak zamiast tego na jej twarzy pojawił się dziwny grymas.


- I jeszcze jedno – dodał już pogodniej – nie zmuszaj się więcej do uśmiechu. Kiedy chcesz się śmiać, to się śmiej. Kiedy chcesz płakać, płacz. Damy sobie radę.


Przytulona do niego, długo płakała. Dała upust wszystkim emocjom, które w sobie chowała i od tamtej chwili już nigdy nie udawała, że czuje się inaczej niż w rzeczywistości.










Została jego całodobową pielęgniarką, która zajmowała się nim, gdy zaszła taka potrzeba. Nad nią czuwali zaś rodzice i teściowie.




Czasami mówiła mu, że boi się samotności, która będzie potem, gdy zniknie. Potem jednak dochodziła do wniosku, że rozwijający się w jej łonie syn nie pozwoli jej tak się czuć. On tłumaczył jej, że może być zupełnie odwrotnie i błagał, że jeśli tak się stanie, żeby nie odwracała się od dziecka. Obiecała mu to i postanowiła dotrzymać tej obietnicy za wszelką cenę.










Łzy mężczyzny są najsmutniejszym widokiem na świecie, tuż po łzach dziecka. Łzy mężczyzny, którego się kocha, oprócz tego rozrywają serce od środka.




Na samym początku, tuż po wyjściu ze szpitala płakał bardzo dużo. Powodów było wiele. Od strachu przed śmiercią i tym, że może nie zdążyć zobaczyć swojego dziecka, przez niezgodę na to, czego doświadczał i od czego nie mógł uciec, po dręczące go poczucie winy z powodu tego, że wszyscy się o niego martwią. Płakał, gdy widział swoją żonę, która zajmowała się nim, podczas, gdy to on powinien zajmować się nią, ale również wtedy, gdy widział, jak ciężko znoszą to jego matka i siostra.




To wszystko był jednak w stanie znieść. Nie potrafił się pogodzić z myślą o tym, że nie może ich wszystkich odpowiednio pocieszyć. Nie umiał tego zrobić poprzez słowa… i nie był już w stanie zrobić tego za pomocą gitary.










Widziała jego ból i jego łzy, choć próbował je przed nią ukrywać. Widziała i zawsze miała pod ręką paczkę chusteczek.




- Pogotowie chusteczkowe – oświadczała, pomagając mu wytrzeć twarz. – teraz do końca dnia musisz się już tylko uśmiechać. Bo muszę go dokładnie zapamiętać. Bo muszę mieć ciebie też w swojej pamięci… żeby nie czuć się samotną.




I uśmiechał się. Pod koniec życia niemalże bez przerwy. Uśmiechał się, bo zdążył zaakceptować to, co nastąpi. I chciał, żeby ona też to zrobiła.










Odszedł na pięć tygodni przed narodzinami dziecka. Wiedział, że go nie zobaczy, ale zaakceptował również i to.




A ona, tak jak obiecała, była przy nim do końca, uśmiechając się delikatnie przez cały czas.




- Zrób coś dla mnie… Wypowiedz moje imię. Tak rzadko to robiłeś…


- Naprawdę? – wyszeptał. – Przepraszam… Sara. – Wypowiedział je tak, jakby chciał zamknąć w tych kilku głoskach całą muzykę miłości, którą miał w sercu. - Cóż… do widzenia, Saro. Kocham cię. Pozdrów ode mnie naszego synka. – Obrócił twarz w jej stronę, po raz ostatni zaglądając w jej miodowo-złote tęczówki, szklące się od wzbierających łez.


Trzymając go za rękę, obserwowała jak błysk, znajdujący się w błękicie jego oczu, powoli gaśnie.


Dopiero gdy zgasło zupełnie, wybuchła głośnym płaczem, z niedowierzaniem przyglądając się jego spokojnej, uśmiechniętej twarzy.


- Dziękuję – wyszeptała, gdy już się uspokoiła – Boże, dziękuję ci za to, że mi go dałeś. Dziękuję.










- Mamo, zobacz, dostałem od dziadka gitarę! – oznajmił siedmiolatek, prezentując uśmiechniętej rodzicielce instrument. – I wiesz co? Dziadek powiedział, że za dziesięć lat da mi gitarę taty!




- No, to musisz się postarać. Na tej gitarze może grać tylko ktoś specjalny. Ktoś, kto umie zagrać tak, żeby druga osoba uwierzyła w coś, w co wcześniej uwierzyć nie mogła.




- Na przykład uwierzyć, że to naprawdę nie ja przewróciłem wczoraj choinkę?


- Oj, Tobiaszku. Jesteś taki sam jak twój tata. – westchnęła radośnie, wpatrując się w niebieskie oczy syna.










Wieczorem, gdy już spał, przypomniała sobie jedną z ostatnich rozmów z Rafałem. Prosił, żeby nazwać syna właśnie Tobiasz.




- Każda Sara powinna mieć obok swojego Tobiasza – tłumaczył.




- Dlaczego?


- Bo ja będę jak anioł Rafał. Gdzieś tam, w niebie. A ty na ziemi musisz mieć Tobiasza. I już.


Uśmiechnęła się radośnie, wpatrując w błyszczące w świetle lampy, spadające na ziemię płatki śniegu.


Wyciągnęła z szafki płytę i włożyła ją do odtwarzacza. Znajomy głos rozległ się w pokoju, napełniając jej serce znajomym i wytęsknionym ciepłem.










„Mówiłaś, że nie istnieje dźwięk przeznaczenia… A ja mówiłem ci, że się mylisz. To, co za chwilę usłyszysz, to właśnie to. Nasz dźwięk przeznaczenia. Pamiętaj o tym, choćby nie wiem, co…”

Obserwatorzy