środa, 10 października 2012

Ty

Tak patrzę, że na forum o SJ to jest, a tutaj nie ma. Czas to zmienić~~



Mówią, że to nie Ciebie kocham, a jedynie, starannie pielęgnowane, moje o Tobie wyobrażenie. I nie mogę nie przyznać im choć odrobiny racji, skoro nie potrafię nawet oznajmić, że kiedykolwiek widziałam Cię na żywo.

A jednak wydaje mi się, że dobrze Cię znam. Wiem, co sprawia, że Twoje oczy skrzą się od nadmiaru szczęścia i co czyni Cię najbardziej nieszczęśliwym. Znam Twoje nawyki i przyzwyczajenia – nie jesteś w stanie ukryć ich wszystkich; pewnie sam nie zdajesz sobie do końca sprawy z tego, jak wiele z nich jestem w stanie rozpoznać.

Zresztą, także nie masz pojęcia o tym, że istnieję. Ja jako ja. Nie tylko jako twoja fanka. Ale wiesz, nauczyłam się to akceptować. Jeszcze do niedawna oddałabym wszystko, by móc stanąć przed Tobą twarzą w twarz i powiedzieć Ci „Patrz! To ja! Zauważ mnie!”, ale teraz to nie ma dla mnie aż takiego znaczenia.
Bo wystarczy mi, że kocham Cię na odległość. Całkowicie spełniam się w tym wyobrażeniu o pięknej, azjatyckiej miłości, które sama sobie namalowałam. I nie przeszkadza mi to, ponieważ wiem, że nie odbiega zbyt mocno od rzeczywistości… tak przynajmniej myślę.

Lubię kochać Cię takiego, jakiego zdołałam Cię poznać. Tego wciąż tajemniczego, nieodkrytego Ciebie, uśmiechającego się do mnie ze zdjęć. I nie boję się nazywać tego miłością, jej kolejnym, nietypowym i wyjątkowym obliczem.
Ale tego też musiałam się nauczyć. Tego kochania Cię po cichutku, z ukrycia. Kochania tak, byś był w stanie to poczuć, ale żebyś nie potrafił dostrzec osobowego źródła tego ciepła. Nie było to wcale takie proste, ale nie oznacza to, że niemożliwe. Dlatego, że dla miłości, prawdziwej czy też urojonej, platonicznej czy absolutnie odwzajemnionej, nie ma rzeczy niemożliwych.

I chociaż myślałam, że nie będę w stanie zaakceptować takiego stanu rzeczy… spójrz, prawie mi się udało. Jeszcze tylko troszkę… jeszcze tylko muszę przestać kierować do Ciebie wszystkie swoje myśli…
Chociaż może nie. Może tak jest już wystarczająco dobrze? Może nie potrafię zmienić w sobie tej jednej rzeczy – mówienia do Ciebie.
Co z tego, że wiem, że w gruncie rzeczy nie dociera do Ciebie ani jedno moje słowo. Mimo wszystko wciąż pragnę się do Ciebie zwracać. I chyba nie dlatego, że chcę, byś to przeczytał, byś zrozumiał moje poplątane myśli. Wydaje mi się, że potrzebuję Ciebie po to, by móc zrozumieć samą siebie. Pragnę Ciebie mieć za lustro własnych przemyśleń. Dostrzegać w Tobie odbicie samej siebie i nauczyć się je kochać tak, jak pokochałam Ciebie. Z całym inwentarzem wad i zalet; dobrych i złych wspomnień.

Cóż, może troszkę Cię wykorzystuję… ale Ty nigdy nie protestujesz. Nie możesz zaprotestować, bo zwyczajnie o tym nie wiesz. A ja nigdy Ci o tym nie powiem. Nie dlatego, że nie chcę… po prostu jesteś zbyt daleko, by moje słowa mogły do Ciebie dotrzeć. Ale cóż… to tylko słowa. I w dodatku moje – a więc nie mające z Tobą, z tym cielesnym, nie wyobrażonym Tobą, nic wspólnego.

Wiesz… kiedy to piszę, jest noc. Czarne, ciężkie od nadchodzącego deszczu niebo spogląda na mnie zza firanki. Wygląda tak dostojnie i spokojnie, chociaż wiem, że w każdej chwili może mnie zaskoczyć nagłą burzą i zaburzyć tę wspaniałą, nocną harmonię.
Jesteś taki sam, wiesz? Dokładnie taki, jak to niebo. Z jednej strony wydajesz się niczego przed nikim nie ukrywać, będąc dla wszystkich taki sam… z drugiej zaś, skrywasz w sobie tak wiele niespodzianek… nieskończenie wiele różnych stron, o których nie mam nawet pojęcia.
Zaskakujesz mnie nimi i to sprawia, że pragnę obserwować Cię jeszcze uważniej.

I mam wrażenie, że nigdy nie będę Cię miała dość. Nie chcę mieć Cię dość. Chcę wciąż pragnąć poznawać Cię na tyle, na ile mi pozwolisz. Mam nadzieję, że ten stan będzie trwać, dopóki moja miłość nie obierze innej drogi.
A musi ją obrać.
Muszę zamienić miłość do Ciebie na miłość do Niego – tego, którego jeszcze nie znam, ale który być może gdzieś na mnie czeka.
Nie mogę kochać was obu tak samo.
Ale jestem pewna, że wciąż będziesz dla mnie tym wyjątkowym, przepięknym odzwierciedleniem moich marzeń o azjatyckiej miłości. Platonicznej, czystej i niewinnej, choć nie pozbawionej rys.
I wciąż będę do Ciebie mówić. Jak do przyjaciela, z którym rozstałam się na długi czas. Jak do Księżyca, który choć nie słyszy moich słów, wydaje się słuchać.
Takim się dla mnie stań, a wszystko będzie dobrze.

A póki co… znów zatapiam się w Twoich nieco zamglonych, ciemnych tęczówkach, próbując odnaleźć w nich Twoje myśli i przyrównać je do swoich wyobrażeń.
Niech nie będą od siebie zbyt różne.
Bym mogła powiedzieć: Znam Cię tak bardzo… choć tak naprawdę nie znam Cię przecież ani trochę. I takiego znanego – nieznanego Ciebie kocham tak mocno.

A oni wciąż będą mówić, że to nie Ciebie kocham. Że tylko wyobrażenie.
A ja i tak wiem swoje.

Nawet, jeśli koniec końców mają rację…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy